Z Michałem Rusinkiem, literaturoznawcą, pisarzem i tłumaczem, autorem publikacji z zakresu teorii literatury oraz książek dla dzieci rozmawiamy m.in. o tym, jak być prawdziwym mężczyzną, czy łatwiej rozmawiać z dziećmi niż dorosłymi, jak radzimy sobie ze społecznym dialogiem, a także o tym, dlaczego Polacy czytają tak niechętnie. Zapraszamy.
Jak to jest, z tym byciem prawdziwym mężczyzną?
Nie jestem żarliwym miłośnikiem przymiotnika „prawdziwy”. Zazwyczaj sugeruje on coś nieprawdziwego, co do prawdziwości pretenduje. Wolę kupować mydło niż „prawdziwe mydło” i wolę Polaków niż „prawdziwych Polaków”. Trochę inaczej sprawa się ma z „prawdziwym mężczyzną”. W tym przypadku chodzi o odróżnienie mężczyzny – tego np. z żądania: „bądź mężczyzną, nie becz” – od innego rodzaju męskości, znacznie prawdziwszego.
Jest pan tłumaczem dwóch książek Scotta Stuarta, które ukazały się na polskim rynku nakładem wydawnictwa Znak Emotikon – „Mój cień jest różowy” oraz nowej – „Jak być prawdziwym mężczyzną”. To dobrze, że pojawiają się takie pozycje, trochę inaczej układające obraz świata?
To bardzo dobrze. Takie książki nie narzucają żadnej wizji świata, ale proponują inną, do wyboru. Pokazują, że inność nie jest powodem do wstydu, że jest całkowicie normalna i powinna być akceptowana. Pokazują to samym dzieciom – to bardzo ważne, żeby je wspierać, zwłaszcza w kraju, w którym nie robią tego rządzący – ale i dorosłym, którzy być może tkwią w jakichś mentalnych przyzwyczajeniach, może narzucają swoją wyuczoną we własnym dzieciństwie wizję świata, odstającą od świata współczesnego.
Uważa pan, że potrzeba nam takiego modelowania dziecięcego postrzegania świata? Uczenia ich ról społecznych w sposób bardziej otwarty, mniej tendencyjny? Nie przypisany tak jednoznacznie do płci?
Nie nazywałbym tego modelowaniem. To raczej akceptacja czegoś, co może być postrzegane jako inność, jako odstępstwo od normy. Tymczasem to my sami tworzymy normy, także dajemy im wyraz w języku. Tego typu książki pokazują, że norma jest szeroka, że jest w niej miejsce dla „inności”, że absolutnie fundamentalną ludzką potrzebą jest potrzeba akceptacji, a żeby ją dzieciom (także własnym) zapewnić, trzeba być uważnym i otwartym, a nie zamykać się we własnych przyzwyczajeniach i oczekiwaniach wobec dzieci.
A mamy w ogóle problem z postrzeganiem tematu męskości w naszym kręgu kulturowym? Może nie jest tak źle, jak wydaje się na pierwszy rzut oka? Może męski wzorzec, w cieniu jakiego dorastaliśmy, nie był zły i niepotrzebnie próbujemy go zmieniać takimi publikacjami?
Powtarzam, że tego typu książki niczego nie chcą zmieniać. One raczej proponują inny wzorzec, bardziej adekwatny do współczesnej rzeczywistości. Co nie znaczy, że np. skłaniają nas do tego, byśmy pogardzali wyznawcami tradycyjnych wzorców np. wychowania. Trzeba zrozumieć ludzi, którzy byli wychowywani w innych czasach, a ich rodzice wpajali im inne wzorce. Dobrze też ich spróbować przekonać, że to nie jest jedyny wzorzec możliwy. Być może też nie jest najlepszy. Tak, mamy problem z męskością, a właściwie oczekiwaniami społecznymi wobec niej. Od mężczyzn wymaga się ukrywania uczuć, nie wolno im płakać, powinni być nieustępliwi. Takie oczekiwania powodują, że mężczyźni nie mogą być tacy, jacy często są: muszą udawać kogoś innego. Nie jestem psychologiem, ale mam wrażenie, że może to być głęboko szkodliwe dla ich psychiki. Ja mam tę przypadłość, że płaczę oglądając wzruszające filmy. Zawsze tak miałem. Na szczęście nikt nigdy się z tego nie wyśmiewał. Bardzo by mnie to skrzywdziło.
Ma pan w swoim twórczym dorobku liczne – i wielokrotnie nagradzane – publikacje dla dzieci. Trudno się rozmawia z dziećmi? Trudniej niż z dorosłymi?
Na spotkaniach autorskich łatwiej rozmawiać mi z dorosłymi, bo mam w tym jednak większe doświadczenie – ze względu na moje doświadczenie uniwersyteckie. Z dziećmi rozmawia się zawsze nieco trudniej, bo są mniej przewidywalne. Ale takie spotkania bywają bardzo inspirujące. Natomiast nie widzę różnicy w pisaniu dla dzieci i dla dorosłych. Za każdym razem trzeba znaleźć jakiś stylistyczny pomysł, jakiś idiom, jakąś formę. I próbować w tej formie zmieścić to, co się zamierza.
A skąd biorą się pomysły na publikacje tak nietuzinkowe, jak wierszowany „Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci”?
To jest książka napisana pod wpływem moich dzieci, które uczyły się pisać i w ogóle posługiwać językiem, przy okazji – jak wszystkie dzieci – eksplorując jego zakazane zakamarki. Ale i kreatywność dziecięca powoduje, że dzieci wymyślają własne słowa na wyrażanie skrajnych emocji. Ta książka jest także dla dorosłych. Chciałem, by zrozumieli, że nie powinni karać dzieci za posługiwanie się wulgaryzmami, ale spróbowali pobawić się z nimi w językowe czy literackie zabawy, pozwalające dzieciom wyrazić emocje.
Dziecięce słownictwo – na przykładzie wspomnianego poradnika – okazuje się niezwykle bogate i często zaskakujące zarówno w formie, jak i treści. To ważne, by rejestrować, notować, katalogować takie dziecięce neologizmy? Jeśli tak, w jakim celu?
Oczywiście, że ważne. Nie tylko do celów naukowych. Podobnie jak trzymamy zdjęcia dzieci z czasów, kiedy były małe lub na przykład kosmyki ich włosów (są tacy rodzice!), powinniśmy ocalić od zapomnienia słowa, którymi się posługiwały. Na pamiątkę. Dzieci, kiedy dorastają, najczęściej takie słowa zapominają. Przypomnienie im ich, po latach może zadziałać jak proustowska magdalenka!
Pisze pan często dla dzieci wierszem, tłumaczy pan wierszowane książki. Tak jest łatwiej do nich dotrzeć? Język poetycki jest plastyczniejszy, lepiej przyswajalny dla najmłodszych? A może nie tylko dla nich? Może dorosłym więcej poezji nie tylko by nie zaszkodziło, ale wręcz pomogło?
Nie, język poetycki nie charakteryzuje się większą plastycznością. Charakteryzuje się natomiast rytmicznością i powtarzalnością, które dzieci – do pewnego wieku – bardzo lubią w literaturze. Potem, jako nastolatkowie, zwykle przerzucają się na powieści. I często dopiero jako dorośli sięgają znów do poezji – być może mając wrażenie, że za dużo jest wokół nich czczej gadaniny. Poezja jest komunikatem wydestylowanym, czystym, przywracającym wagę słowu (proszę wybaczyć patos).
Ale swoista, zauważalna w społeczeństwie niechęć do słowa pisanego, zarówno poezji, jak i prozy, nie jest przypadkiem wynikiem złej edukacji? Niewłaściwego doboru lektur? Zamiast oswajać od najmłodszych lat z literaturą, to do niej zniechęcamy?
Jest wiele powodów tego, że Polacy tak niewiele czytają. I wiele negatywnych skutków tego faktu. Jednym z owych powodów jest sztywny, a nawet usztywniający się za obecnej władzy, kanon lektur, nie dostosowany do ciekawości i potrzeb młodego czytelnika. Drugim powodem jest brak książek w domach rodzinnych. Podobno to dzieci podnoszą wskaźniki czytelnictwa, bo w badaniach jako „przeczytane w zeszłym roku książki” liczą się podręczniki szkolne… Trzeci winowajcą jest polski Kościół katolicki, który nie mówi: „czytaj Biblię”, tylko „przyjdź do kościoła, a opowiemy ci i wyjaśnimy, co tam jest napisane”. A więc szkoła, dom i Kościół – to główni winowajcy, moim zdaniem.
Chciałby pan zmienić program nauczania j. polskiego? Albo kanon lektur? Jeśli tak, co by się w nim znalazło?
Nie jestem specjalistą-dydaktykiem. Owszem, o lekturach już wspomniałem. Moim zdaniem ważniejsze jest, żeby absolwent szkoły umiał czytać ze zrozumieniem, umiał interpretować teksty. I miał świadomość, że czytanie może być pożyteczną przyjemnością. Myślę, że raczej powinniśmy tak szkolić nauczycieli, by potrafili dobierać listę lektur do oczekiwań i potrzeb swoich uczniów. W ten sposób i nauczą ich czytać ze zrozumieniem, i nie zniechęcą do czytania.
Pana książka „Rok 1989. Mała książka o pewnej kurtynie, czekoladzie i wolności”, to próba przybliżenia najmłodszym realiów i absurdów PRL-u. Czy jeśli tylko dobierzemy adekwatną temu formę przekazu, możemy poruszyć z dziećmi każdy trudny temat? Granicą zrozumienia jest język, jakim mówimy?
Ta książka mocno się już zdezaktualizowała. Pokazuje ona demokrację, jako coś, co sobie wywalczyliśmy. Tymczasem okazało się, że znów trzeba o nią walczyć, a znane z PRL-u absurdy mamy teraz na co dzień. Tak, uważam, że nieomal o wszystkim można porozmawiać z dziećmi. Uważam, że jeśli czegoś – np. tego, czym się zajmuję naukowo – nie da się opowiedzieć językiem zrozumiałym dla dziecka, to w ogóle nie warto się tym zajmować.
Jest pan znawcą języka, retoryki. Jak pan ocenia współczesny dialog społeczny? Ten obecny w oficjalnym dyskursie?
To jest temat na długą rozmowę. Ale w skrócie mówiąc, dialogu w naszym kraju prawie nie ma. Zastąpiła go walka na słowa. W dyskursie publicznym zamiast metafor sportowych, politycy posługują się metaforami militarnymi. Ten, kto ma inne poglądy, to nie przeciwnik, jak w sporcie, ale wróg, którego trzeba pokonać. Przy takich metaforach trudno o dialog. Łatwo za to o przemoc. A koniec dialogu to koniec demokracji.
A abstrahując od sfery publicznej komunikacji społecznej, jak rozmawiamy ze sobą prywatnie, my Polacy? Jest dobrze? Czy może lepiej nie mówić, jak jest?
Nie jestem specjalistą, nie znam badań na ten temat. Wydaje mi się jednak, że do języka prywatnego wielu Polaków przenika język propagandy, odkształcający rzeczywistość, pokazujący ją wyłącznie w czarno-biały sposób, budzący lęk i utwierdzający nas w samozadowoleniu. Kiedy prawicowe media i prawicowi politycy straszyli nas uchodźcami, nawet dzieci w przedszkolu posługiwały się słowem „uchodźca” – jako obelgą.
W kwestii pańskiego autorskiego dorobku, większą satysfakcję sprawia panu tworzenie nowych publikacji dla dzieci, czy opracowania naukowe, jak np. „Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów” (wspólnie z prof. Katarzyną Kłosińską)?
Satysfakcję sprawia mi płodozmian: gdy mogę sobie pozwolić na to, żeby po napisaniu książki dla dorosłych, przetłumaczyć książkę dla dzieci, potem szyderczy felieton, a jeszcze potem jakiś inny gatunek. Mam wrażenie, że to tak, jak z ćwiczeniami fizycznymi, które powinny być skoncentrowane na różnych mięśniach. Dla dobra całego organizmu.
Jaki jest pana ulubiony dokonany przekład? Przy którym najmocniej się pan natrudził? Który najmilej, z największym sentymentem pan wspomina?
To dobre pytanie. Bo jeśli chodzi o książkę mojego autorstwa, to zawsze najbardziej lubię tę, którą właśnie piszę. O ile wiem, wielu autorów tak ma. A co do przekładu? Hm, nie zastanawiałem się nad tym. Wydaje mi się, że największą przygodą i największym wyzwaniem było dla mnie tłumaczenie wierszy zebranych A.A. Milne’a. To są jedne z najwspanialszych wierszy dla dzieci kiedykolwiek napisanych, więc i dla każdego piszącego – powinny być wzorem.