Siedem lat od premiery „Daas” musiało minąć, by srebrne ekrany w Polsce po raz kolejny miały zaszczyt gościć film Adriana Panka. I słowo „zaszczyt” jest tu jak najbardziej odpowiednie, bo „Wilkołak” to nie przymierzając, rzecz znakomita.
Rok 1945. Druga Wojna Światowa dobiega końca, ci którzy przetrwali nazistowskie obozy zagłady zostają wyzwoleni przez zwycięskie wojska aliantów. Koszmar się skończył… ale czy na pewno? Do prowizorycznego schroniska w leśnej głuszy trafia kilkoro młodocianych więźniów obozu Gross-Rosen. Początkowa sielanka i szansa na powolny powrót do normalnego życia zostaje brutalnie przerwana przez ciąg krwawych wypadków. Oto w okolicznych lasach zaczynają grasować tresowane do pilnowania i zabijania więźniów, a teraz wygłodniałe niemieckie wilczury. Stając oko w oko z nieprzewidywalnym przeciwnikiem, dzieciaki muszą po raz wtóry rozpocząć walkę o przetrwanie. Tym razem jednak zagrożenie czyhające za drzwiami jest równie realne jak to, które z wolna ujawnia się wewnątrz grupy.
„Wilkołak” to ze wszech miar kino gatunkowe, uszyte ze sprawdzonych łat. Fundamentem całej historii jest mieszanka klaustrofobicznego horroru spod bandery „animal attack”, w którym bohaterowie muszą mierzyć się z bezlitosną naturą, z psychologicznym dramatem, skupiającym się na powojennej traumie i próbie odnalezienia w sobie siły, by wciąż świeżą niczym rozdrapana rana bolesną przeszłość na dobre pozostawić za sobą. Od strony formalnej, prym wiedzie ta pierwsza z części składowych, dostarczając widzowi charakterystycznej dla kina grozy estetyki: tonących w mroku korytarzy, nagłych skoków napięcia spowodowanych wyskakującymi wprost w oko kamery zwierzętami, niepokojącą ścieżką dźwiękową czy wreszcie ekranową brutalnością. Druga, to już rzecz którą wyławia się poza pierwszym planem historii, z narastającym konfliktem charakterów i motywowaną różnymi celami bohaterów równie piętrzącą się w miarę eskalacji wydarzeń desperacją.
To właśnie na tym drugim polu, „Wilkołak” lśni najjaśniej, przedstawiając nam skomplikowane postaci zmuszone do znalezienia wyjścia z ekstremalnej sytuacji. Szczęśliwie jednak Panek nie zamierza uciekać w wielopiętrowe metafory kondycji skrzywionej powojenną traumą ludzkiej psychiki – przekaz jego filmu jest jasny i czytelny, a zamknięta skądinąd piękną klamrą fabuła zamiast na poddającym się dowolnej interpretacji sekwencjom, opiera się bardziej na wymownych, pojedynczych spojrzeniach i gestach.
Te z kolei odegrane przez zespół aktorów są po prostu brawurowo. Występ Sonii Mietielicy w roli Hanki to prawdziwe tour de force – młoda aktorka magnetyzuje i kradnie w zasadzie każdą scenę w jakiej się pojawia, wlewając w swoją bohaterkę całą determinację i wolę przetrwania. Równie dobrze spisuje się pozostała dwójka pierwszoplanowych aktorów, Nicolas Przygoda i debiutujący Kamil Polnisiak jako odpowiednio Hanys i Władek. Jako że to ich postaci dostają najwięcej ekranowego czasu, siłą rzeczy reszta zespołu musi dzielić się tym co pozostaje – niezależnie jednak od tego czy mówimy tu o weterance Danucie Stence, czy młodziutkich współtowarzyszach niedoli, wszyscy wychodzą ze starcia z oczekiwaniami widza z tarczą. Podobnym profesjonalizmem tchnie zresztą i pozostała cześć realizacji. Świetne, dynamiczne ujęcia Dominika Danilczyka skomponowane wespół z niepokojącą ścieżką dźwiękową Antoniego Łazarkiewicza to klasa sama w sobie, udowadniająca, że nad Wisłą wcale nie potrzebujemy kosmicznych budżetów, by tworzyć kino gatunkowe na światowym poziomie.
I dokładnie takiego rodzaju filmowym doświadczeniem jest „Wilkołak” – potrafiącym z niezwykłą wprawą balansować pomiędzy tym co upiornie rzeczywiste, a pozostawionym pozornie bez odpowiedzi i opowiadającym o rzeczach ważnych, przy rozsądnym wykorzystaniu sztafażu gatunkowych sztuczek. Czyli nie przymierzając, dziełem w ramach swego poletka, kompletnym.
Foto © Velvet Spoon
Wilkołak
Nasza ocena: - 85%
85%
Reżyseria: Adrian Panek. Obsada: Sonia Mietielica, Danuta Stenka, Nicolas Przygoda i inni. Polska, 2018