„Przywołam mojego przyjaciela, arcybiskupa Tutu. Byliśmy razem na jakiejś konferencji i ktoś zapytał go „jak Nobel zmienił pańskie życie?”, a on odpowiedział – a był obdarzony niezwykłym poczuciem humoru – „przed Noblem gadałem, gadałem, gadałem i nikt mnie nie słuchał, a czegokolwiek nie powiem po Noblu, staje się prawdą objawioną”.
Jody Williams, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla
Nikt nie lubi być nazywany idiotą. Prostota tego stwierdzenia wydaje się na tyle oczywista, by nie było konieczności go tłumaczyć. Jednak w ostatnich dniach przetoczyła się przez polski Internet cała fala komentarzy, kto się poczuł urażony, kto nie, ale też, co wypada mówić literackiej noblistce, a czego mówić nie wypada i – w końcu – czy stwierdzenie było brutalną, odartą z alegorii prawdą, którą ktoś miał odwagę powiedzieć głośno (wbrew politycznej poprawności), czy może była to jednak alegoria, o tylu ukrytych znaczeniach, że znakomita większość komentatorów nie zrozumiała jej ukrytych sensów semantycznych, tym samym potwierdzając zawartą w niej tezę. A inni za to zrozumieli te ukryte sensy, tyle, że każdy inaczej. A na samym końcu odezwali się ci, którzy – w wyrazie swojej domniemanej wyższości – uznali, że są tematy ważniejsze (bo są), więc oni się zwyczajnie zniżać do komentowania nie będą. A więc skomentują, że nie będą komentować, bo nie widzą potrzeby i sensu.
A o co chodzi?
Chodzi o słowa pani Olgi Tokarczuk, wyartykułowane w trakcie spotkania autorskiego na organizowanym przez jej Fundację Festiwalu Góry Literatury. Podczas spotkania prowadzonego przez Jerzego Sosnowskiego noblistka stwierdziła:
Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki trzeba mieć jakąś kompetencję, pewną wrażliwość, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą.
Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są do mnie podobni, piszę do swoich krajanów.
I o tychże idiotów – z grubsza – poszło. I o krajan, którzy, jak p. Tokarczuk, są inteligentni i wrażliwi. I jedni przyklasnęli tym słowom, innym się one nie spodobały, poczuli się urażeni, a wszyscy, jak jeden mąż (włącznie z niżej podpisanym, przyznaję) dali swym odczuciom upust, zwykle w obszarze Internetu, bowiem tak w dzisiejszych czasach i realiach najłatwiej i najszybciej.
Mocno w tonie obrazy napisała Maja Staśko, przyrównując słowa p. Tokarczuk do przejawu klasizmu i elitaryzmu, negującego wartość prostego człowieka. Przyklasnęły p. Mai – zaskakująco zgodne tym razem z lewicowym głosem – prawicowe media.
W obronę zaś noblistkę wzięli znani pisarze i publicyści (jak Karolina Korwin-Piotrowska: „Zrobiła się turbo afera. Bez sensu. Durna jak szpadel afera...”) ale też gros ludzi, głównie będących w opozycji do obecnej władzy (której – powiedzmy szczerze, p. Tokarczuk ulubienicą nie jest). Wypowiedziało się – rzecz jasna – wielu ludzi z kręgów szeroko rozumianej popkultury. Robert Ziębiński – pisarz, dziennikarz, były redaktor naczelny Playboya – stwierdził wymownie, że Tokarczuk wyraziła jasno i bezpośrednio to, co mówi się od lat w kuluarach wydawniczych i że żadna to nowość, bo jakbyśmy nie chcieli elitaryzować rynku literackiego, jedyne, co się na nim liczy, to kasa. Natomiast Michał Ochnik z bloga Mistycyzm Popkulturowy zwraca uwagę, że: „W poststrukturaliźmie (tu wraca seksowny dziadzio Derrida ze swoją dekonstrukcją) argumentacja Tokarczuk kompletnie traci sens, ponieważ nie istnieje coś takiego jak „właściwe odczytanie tekstu”, bo kluczowa jest relacja odbiorcy z treścią.”, a Radosław Pisula podsumowuje krótko: „Lubię, gdy pisarze skrobią jednak dla ludzi, a nie jakichś swoich idealnych, wyśnionych konstruktów kulturowych. Bo literatura powinna wciągać nowych czytelników, otwierać ich na doznania, a nie być tylko smyraniem się po brzuszkach w gronie kilku osób.”
I tyle mniej więcej zgody w narodzie, że każdy uznał, iż ma coś do powiedzenia, do zamanifestowania ma swoje stanowisko (lub brak stanowiska, o czym wspominałem na wstępie). To już nasza narodowa cecha – znamy się na wszystkim i zawsze. Przebrzmiał nieco temat (niestety) wojny na Ukrainie, która wciąż trwa, i zbiera coraz większe śmiertelne żniwo. Przebrzmiał dość szybko znaczący (głównie dla niego) transfer Roberta Lewandowskiego do Barcelony. I pojawiła się „afera z Tokarczuk”, zwana też – w języku internetowym „shitstormem”.
Przyznaję, i dla mnie pokusa wypowiedzenia się w temacie okazała się na tyle silna, bym popełnił tekst niniejszy. Na swoją obronę zaznaczę, że tych kilka (tysięcy) książek o bardzo różnym przekroju gatunkowym i tematycznym w swoim życiu przeczytałem, całkiem nieźle radzę sobie z czytaniem ze zrozumieniem (zdaniem m.in. wielu autorów, których twórczość miałem okazję recenzować) i ogólnie od lat co najmniej – nastu zajmuję się książkami i popkulturą po części hobbystycznie, po części zawodowo, przez co buńczucznie uzurpuję sobie prawo do przypisywania sobie pewnych kompetencji w tym zakresie.
Próbując ocenić lub skomentować całą sprawę, zacznijmy od tego, co można, a czego nie.
W kraju gdzie wciąż (podobno) panuje wolność słowa, p. Tokarczuk miała święte (nieświęte, jeśli ktoś woli) prawo wypowiedzieć się publicznie na temat recepcji własnej twórczości. To fakt niepodważalny. Uznała, że skoro tak myśli, to powie to głośno. Powtórzę raz jeszcze – jej święte (nieświęte) prawo! Co innego, czy noblistce wypada tak kategoryzować swoich odbiorców? Cóż, tu zdania są podzielone, bo co komentator, to inna wersja. I interpretacja. Owszem, do analizy literackiej, do jej pełnego odbioru potrzebna jest pewna erudycja, wrażliwość, znajomość kontekstu i kodów kulturowych. To – równie, jak prawo do swobody wypowiedzi – niepodważalny fakt. Ale czy to od razu sprawia, że bez wystarczającej liczby wzmiankowanych „narzędzi” czytać nie powinniśmy? Czy musimy z jednej strony wykrwawiać się w nierównej, społeczne walce o zwiększenie poziomu czytelnictwa, by nagle odwracać przysłowiowego kota ogonem i uznawać, że taka, a taka literatura jest „nie dla idiotów”, więc powinno ją czytać tylko określone grono o wyraźnie zaznaczonych kompetencjach? I kto w końcu te kompetencje może oceniać, kto może kwalifikować właściwe do odpowiedniej recepcji danej literatury przygotowanie? W końcu – kto jest idiotą, a kto nim nie jest? (tu rezonuje mi w głowie pytanie Jakuba Żulczyka: kogo w takim razie uznajemy za idiotę, jaka jest jego definicja?).
Pytań jest dużo, ale i Internet nie pozostawia nas bez odpowiedzi, bowiem zalew komentarzy – z obydwu stron, od wszystkich racji okazał się (spodziewanie) gigantyczny, więc i mamy – szukając odpowiedzi na pojawiające się w temacie zagwostki – mnogość możliwych odpowiedzi.
Mam nieodparte wrażenie, że każdy, dokładnie każdy z komentujących wypowiedź noblistki zinterpretował wg obranego przez siebie klucza i tejże interpretacji trzymał się będzie kurczowo, w myśl znanej z filmu Marka Koterskiego „Dzień świra” frazy: „moja racja jest najmojsza”. Bo kogo tak naprawdę interesuje, co autorka miała na myśli? Przecież on to wie lepiej! A, że każdy wie swoje i że są to różne prawdy? Pal sześć. Rację mam ja – to przeświadczenie pokutuje nie od dziś. I generuje problemy nie tylko z całym społecznym dyskursem – który, z założenia nie ma sensu, bo nie przekona się przekonanych – co z brakiem choćby tylko dwóch sensownych stanowisk (nie śmiem myśleć o jednym, w ramach konsensusu), po których polaryzowałoby się społeczeństwo. Bowiem każdy ma swoją wersję i ona tylko jest słuszna.
Więc z jednej strony p. Tokarczuk powiedziała samą prawdę i tylko prawdę, w końcu zrobiła to uczciwie, dosadnie i bez kokieterii. Literatura jest nie dla idiotów. Więc gros odbiorców, raczej należących do #teamTokarczuk, uznała, że tak trzeba, brawo, ktoś wyraził głośno, co oni od dawna myślą, tylko się wstydzili powiedzieć. Ale skoro mówi to głośno i publicznie noblistka, to owszem, można już nazywać ludzi epitetami, od idiotów począwszy. Zgiń, przepadnij, poprawności polityczna. I szacunku do bliźniego, kulturo społeczna spłońcie, sczeźnijcie marnie!
Cóż, mnie uczono, że nazywanie kogoś idiotą w dyskursie publicznym jest chamstwem. Wczoraj dowiedziałem się od wielu znajomych (jakby nie patrzeć z literacko-czytelniczych kręgów, bo w takiej bańce przyszło mi – bez żalu – większego egzystować w Internecie), że takie stwierdzenie to alegoria i absolutnie nie należy rozpatrywać go w sposób dosłowny.
Jeden z komentatorów uznał, że stwierdzenie ”Literatura nie jest dla idiotów” ma być wyrazem myśli: Jeśli czytasz i nie sprawia ci to przyjemności, to może to nie jest dla ciebie? (cóż, nie doszukałbym się tak interesującej interpretacji prostego w wydźwięku zdania, nawet odczytanego w jak najszerszym kontekście). A wspomniane przez noblistkę strzechy? Otóż mają być one alegorią ciasnoty umysłowej i zatwardziałości poglądów! Tak, przekaz już nie jest wprost i bezpośredni, to ta druga grupa, która doszukuje się ukrytych znaczeń. I – co ważniejsze – znajduje je!
Oczywiście owa umysłowa ciasnota tyczy tych, co są z przeciwka, z opcji odmiennej. I – kluczowe – tych zupełnie nie czytających. Co konstatuję ze zdziwieniem, bowiem wiele głosów, spośród stosunkowo szerokiej zbiorowości znajomych, w dużej mierze z kręgów literackich, urażeni poczuli się ci, którzy czytają o wiele więcej, niż przysłowiową jedną książkę w roku. I liczni, którzy czytają też m.in. prozę p. Tokarczuk. Czy są idiotami? Bynajmniej. A czy to, że nie potrafią / nie chcą dogłębnie przeanalizować krytycznie prozy noblistki, czyni ich gorszą kategorią? A jeśli potrafią, ale ich nie zachwyca? Przywołać w takiej chwili należy Witolda Gombrowicza i fragment jego znakomitego „Ferdydurke”:
„Nie mogę zrozumieć, jak zachwyca, jeśli nie zachwyca.
Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca.
A mnie nie zachwyca.
To prywatna sprawa Gałkiewicza.”
Nie każdy musi potrafić zinterpretować utwór literacki w pełni. Co – jednocześnie – nie musi przeczyć satysfakcji z lektury, z obcowania z nią. Jak mamy się uczyć, rozwijać, jeśli będziemy wzbraniać sobie dostępności do literatury bardziej zaawansowanej, bardziej wymagającej (czyjakolwiek by ona nie była)? Stanowczo mówię NIE elitaryzmowi kulturowemu. Wiwat egalitaryzm kulturowy! Próbujmy mierzyć się z prozą ambitną, jeśli tylko chcemy, czujemy się na siłach. Nie zamykajmy się w gettach elitaryzmu, bo to dobije już całkiem, ledwo zipiące (przez wiele rynkowych czynników) czytelnictwo!
Dążenie do elitaryzacji literatury, do sztucznego tworzenia „grup docelowych” tylko zaszkodzi wszystkim. Kto nie będzie chciał czytać, czytał nie będzie – tego nie zmienimy. Ale dyktowanie kto co może i powinien czytać winno być, w samej swojej istocie passe. A nie jest, jak widać, a wręcz jest chwalone. Czemu? Bo zwyczajnie, lubimy czuć się lepsi od innych, z dowolnego powodu. A jak to nasze „poczuwanie się” legitymizuje noblistka? W to nam graj! Uzurpujemy sobie prawo do wywyższania się – choćby przez dobór lektur – często robiąc to, niestety, na pokaz. Bo czy naprawdę tylu mamy koneserów – analityków prozy Tokarczuk, ilu zadeklarowało się w ostatnich dniach? Sprzedaż jej książek wzrosła przecież drastycznie dopiero po przyznaniu jej Nobla. Bo wiadomo, dobrze jest mieć prozę noblistki na półce. Ładnie wygląda, nobilituje nas przez znajomymi, albo i szerzej, jeśli ładnie wykadrowane zdjęcie naszej biblioteczki wrzucimy na Instagram. Czy to coś złego? Skądże! Ludzie niech robią, co chcą (póki nie krzywdzi to innych). A kupowanie książek, choćby dla postawienia ich na półce raczej nie skrzywdzi kogokolwiek.
I – wracając do meritum, czyli wypowiedzi p. Tokarczuk – ja rozumiem argumentację p. Wojciecha Szota nt. całej sprawy, wyrażoną w felietonie dla Wyborcza.pl, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o literaturę. Ja rozumiem, że noblistka miała prawo czuć się zmęczona, poirytowana (by nie powiedzieć dosadniej) atakami na jej osobę i twórczość ze strony środowisk prawicowych (jak kupowanie, niszczenie i odsyłanie jej książek, co – samo w sobie jest godnym pogardy zachowaniem) i że się jej – mówiąc kolokwialnie – ulało. Ale kto sieje wiatr, ten zbiera burzę, jak mówi stare przysłowie. I p. Tokarczuk taką właśnie burzę zbiera, za wypowiedź, do której z jednej strony miała pełne prawo, a z drugiej – która wypadła co najmniej mało elegancko, szczególnie od autorki „Czułego narratora”.
Najbardziej zaskakują wnioski, do jakich dojść można po analizie nie tyle samej wypowiedzi, co komentarzy do niej środowiska, niekoniecznie literackiego. A one kształtują się mniej więcej tak:
Każdy ma prawo do wolnej wypowiedzi. Nawet, jeśli stawia go ona w niekorzystnym świetle, to nadal ma do niej prawo. Co najwyżej ponosi konsekwencje własnych słów.
Jeśli czytasz, to nie jesteś idiotą. Zwłaszcza, jeśli czytasz p. Tokarczuk.
Obrażanie kogoś przez wyzywanie od idiotów w dyskursie publicznym, to chamstwo. Chyba, że robi to osoba znana i ceniona. Wtedy staje się to ważnym wyrazem społecznej myśli, wbrew ograniczeniom poprawności politycznej. Ewentualnie ujęcie alegoryczne, które nie każdy pojmie bez właściwego przygotowania merytorycznego.
Polacy czytają literaturę ambitną i wymagającą. Czasem – z konieczności – w jednej ręce trzymając słownik wyrazów bliskoznacznych, w drugiej encyklopedię. I tylko te wszystkie zaczytane egzemplarze Greya i książek Blanki L. cicho kwilą w poduszki, pod które są wciśnięte, zapomniane na chwilę, przez premierę „Empuzjonu”, tudzież inną „literaturę nie dla idiotów”.
A wystarczyłoby czytać, co się komu żywnie podoba i nie robić z tego wielkiego halo. Bo nobilituje cię nie to, co czytasz, ale to, jak traktujesz drugiego człowieka. I kropka.