Gorący temat

Jedenastka i Jedynka w Stranger Things – czyli 12 najbardziej znaczących (jak dotąd) momentów serialu braci Duffer

Prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalny na świecie hit Netfliksa święci kolejne triumfy dzięki znakomitemu powrotowi na domowe ekrany z czwartym sezonem. My z kolei przypominamy dwanaście momentów, które do tej pory zrobiły na nas największe wrażenie.

Śmierć Barb

Pierwszy sezon „Stranger Things” niewątpliwie mocno uderzał w ejtisową grozę – a nie ma bardziej wymownych momentów w klasykach złotej ery horrorów, niż śmierci postaci które na to nie zasługiwały. Opuszczenia naszego padołu łez przez Barb było dla wielu odbiorców oburzające tym bardziej, że sama bohaterka była ostoją normalności w rodzącym się szaleństwie. Oprócz tego że niezawinione, to jeszcze wynikłe bezpośrednio ze zdrady jej najbliższej przyjaciółki – ostatnie chwile Barb rozbrzmiewały w głowach odbiorców jeszcze długie godziny po zmierzeniu się z nimi.

Steve i Demogorgon

Od nadętego dupka szastającego pieniędzmi rodziców i jednocześnie „tego gościa którego na pewno ubiją pod koniec sezonu”, po fantastyczne rozgrzeszenie i niezliczoną ilość bromance’owych scen z Dustinem w kolejnych seriach –  o tym jak wielką transformację przeszła postać Steve’a Harringtona w trakcie kolejnych sezonów serialu, zdaje sobie sprawę każdy fan „Stranger Things”. Początek owej przemiany miał miejsce w momencie w którym na bohaterze większość z widzów zdążyła postawić już kreskę. A jednak chwytając za ikoniczny już, naszpikowany gwoździami kij bejsbolowy Steve nie tylko nie dał się pożreć Demogorgonowi – ale i rozpoczął długą ścieżkę do stania się jedną z najbardziej uwielbianych przez fanów postaci serialu.

Bob superbohater

Jeśli szukać w uniwersum „Stranger Things” jakiejś postaci której śmierć rozdarła niejednemu fanowi serce, to z pewnością byłby nią Bob Newby – czyli gość którego obecność w życiu Joyce była dokładnie tym oddechem wytchnienia którego bohaterka potrzebowała po traumatycznych przeżyciach w sezonie pierwszym. Bob nie usiłował pozować na niezłomnego herosa – jego siłą była przyziemność, empatia i zdolność zaryzykowania własnego życia dla najbliższych, To ostatnie sprawiło, że w bezinteresownym akcie poświęcenia umożliwił innym ucieczkę, ostatecznie wspomnianym herosem zostając – ale też w nieunikniony sposób przypłacając to własnym życiem. Niezasłużony dla postaci, choć z perspektywy dalszych partii serialu, niezbędny moment.

Max stawia na swoje

Konia z rzędem temu, kto wbijającej się do ekipy outsiderów z siłą wodospadu przebojowej chłopczycy kibicował od pierwszych momentów drugiej serii. Maxine Mayfield jawiła się na osobowość nieco bezczelną, na prawo i lewo rzucającą sarkazmem – ale z biegiem sezonu i dodawaniem nieco tła do jej osobowości, zaczęła się zmieniać. Kulminacyjnym momentem dla bohaterki była też podsumowująca jej skomplikowane relacje z Billym scena, w której Max po raz pierwszy postawiła na swoje i niejako wyrwała się spod władzy brata. Od tego momentu można było już jasno skonstatować: „okej ruda, rzeczywiście jesteś już pełnoprawną częścią zespołu”.

Jedenastka zamyka przejście

Drugi sezon to klasyczny przykład ucieleśnienia maksymy sequeli hollywoodzkich blockbusterów, czyli „więcej- szybciej-mocniej”. W związku z tym zagrożenie zauważalnie rośnie, wiedza o odwróconym świecie z części pierwszej okazuje się ledwie ułamkiem większej części prawdy, a Nastka musi sięgnąć do najgłębszych pokładów swoich możliwości. W całej tej feerii efektownego CGI jakie rozgrywa się przed naszymi oczyma w kulminacyjnym momencie „Stranger Things 2”, nie zapomniano jednak o najważniejszym dla serialu elemencie – serduchu na właściwym miejscu  i postawieniu na emocje. Mając w pamięci wyciskający łzy finał części pierwszej, także i ten tutaj oglądamy z duszą na ramieniu, jednocześnie uświadamiając sobie, że historia dla bohaterki zatoczyła krąg – ale od teraz już nigdy więcej ze złem nie będzie musiała mierzyć się sama.

Steve i Robin

Steve i Robin w trzecim sezonie to nie tylko para zapewniająca widzom sprawnie zrealizowane komediowe wymiany zdań, ale i przetaczająca się przez ekran siła, która – jak się wydaje – musi skończyć się romansem obu postaci. Scena w łazience będąca coming-outem Robin działa tu więc na kilku poziomach – nie tylko rozładowuje napięcie miedzy bohaterami i zapewnia kolejny aspekt komediowego sznytu, ale i wprowadza do serialu ważną reprezentantkę seksualnych mniejszości.

Niekończąca się opowieść

Bodaj pierwszy, muzycznie wspaniały moment „Stranger Things” to nie tylko rozgrzewająca serducha starszej części widowni, przebojowa wersja wspaniałego utworu Limahla, ale też chwila w której Dustin mógł wreszcie wyciągnąć środkowy palec w kierunku reszty paczki. Tak, moi drodzy – Suzie jest jak najbardziej prawdziwa. A nauka po raz kolejny ratuje świat.

Poświęcenie Billy’ego

Choć Billy’ego Hargove’a trudno określić mianem najbardziej ulubionej postaci z uniwersum „Stranger Things”, trudno odmówić mu tego, że jako antagonista sprawdził się zupełnie nieźle – w dodatku dostając niezbędny moment „rozgrzeszenia win”. Scena gdy Billy decyduje się na walkę z Łupieżcą umysłów to rzecz dla serialu o tyle istotna, że nie tylko pozwoliła dodać kolejny aspekt do postaci Billy’ego, niejako odcinając ją od stereotypowego „złola”, ale i uruchomiła cały ciąg wydarzeń prowadzących do fenomenalnej kulminacji wątku Max w sezonie czwartym.

List Hoppera do Nastki

Jeden z tych momentów serialu, który nieodmiennie powoduje efekt „pocących się oczu” u widza, niezależnie od jego wieku. Gdy w akompaniamencie monologu Hoppera o jego własnych obawach w związku z nieuniknionymi zmianami oglądamy sceny wyjeżdżających z Hawkins dzieciaków, wiemy już na pewno, że pewien etap ich podróży bezpowrotnie dobiegł końca. Hopper mówi dokładnie o trym, czego obawia się każdy człowiek – o przemijaniu i konieczności zmierzenia się z nieuchronną częścią życia, która łamie serca na miliony kawałków. Dodajmy do tego to, że w momencie gdy to wszystko oglądamy, wciąż nie wiemy, że szeryf tak naprawdę żyje – jako swego rodzaju mowa pożegnalna więc, mamy niewątpliwie do czynienia z emocjonalnym ciosem w żołądek.

Running Up That Hill

Pierwsza część czwartej serii serialu braci Duffer w dużej mierze skupia się na kwestii depresji, radzenia sobie ze stratą i szukania powodu by żyć dalej. Wątek zamieszanej w taką linię fabularną Max rozdziera do żywego – a już zwłaszcza podczas szeroko dyskutowanej na świecie sceny, gdy ta w epickiej asyście Kate Bush w końcu podejmuje walkę z nękającymi ją demonami. Chyba nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że znalezienie ludzi którzy nie ściskaliby kciuków za to by bohaterka wyszła z owej sytuacji w jednym kawałku jest właściwie niemożliwością. „Gdybym mogła, ocaliłabym Ciebie kosztem mnie samej – ale to nie znaczy, że nie chcę żyć” zaklęte w wartym branżowych nagród aktorstwie Sadie Sink i słusznie wracającego na szczyty list przebojów po niemal czterech dekadach utworu „Running up that hill”. Poezja.

Historia Vecny

Choć wprowadzanie kolejnego antagonisty, mającego w zamyśle funkcjonować poziom wyżej nad poprzednimi może niebezpiecznie kojarzyć się z  wygrywaniem nieskończonych akordów na modłe powiedzenia „Zawsze znajdzie się większa ryba”, trudno nie przyznać, że bracia Duffer historię Vecny poprowadzili w sposób modelowy. Nie tylko bowiem mamy tu do czynienia z udanym twistem fabularnym w samym sezonie czwartym, ale i niemal bezbłędnym powiązaniem związanych z odwróconym światem wątków przedstawionych w poprzednich sezonach. Udaje się zatem serialowi upiec kilka pieczeni na jednym ogniu, jednocześnie pozostawiając obietnicę, że finał finałów jest dopiero przed nami.

Master of Puppets

Ostatni odcinek czwartego sezonu to serialowy blockbuster w pełnej krasie, z niezwykłym rozmachem podsumowujący dotychczasowe wydarzenia i ustawiający ton pod wielki finał w sezonie piątym – a jego kwintesencją pozostaje rozbite na różne perspektywy starcie bohaterów z Vecną i jego potwornymi poplecznikami w odwróconym świecie.  O ile właściwie cała sekwencja starcia jest niezwykle dobra, wisienką na torcie okazuje się jednak nowy ulubieniec fanów, czyli Eddie Munson i jego brawurowe wykonanie kultowego „Master of Puppets” Metalliki. O takim reprezentancie cięższych brzmień marzyli wszyscy ich oglądający serial miłośnicy – a że sama postać dostaje w chwilę później wyciskające łzy z oczu, ale niezbędne zakończenie jej wątku (choć czy na pewno?) jest już tylko wartością dodaną.

Foto © Netflix

Maciej Bachorski

Pasjonat staroszkolnych horrorów science fiction w stylu "Obcego", "Cosia" czy "Ukrytego Wymiaru", rockowej/metalowej muzyki i przyzwoitej (znaczy, nie tylko single malt) whisky. Pisywał dla "Playboya", "PIXELA", czy "Wiedzy i Życia", a obecnie współpracuje z "Nową Fantastyką", "CD-Action" i "Netfilmem".

Zobacz także

Subiektywne podsumowanie roku 2023 – Komiksy – Serie kontynuowane

Miniony rok obrodził pokaźną ilością znakomitych komiksów. O najlepszych (w naszej redakcyjnej opinii) tytułach / …

Leave a Reply