Gorący temat

Lekarstwo na życie – kinowa terapia szokowa [recenzja]

Wieści o tym, że Gore Verbinski wraca do około horrorowej tematyki przyjęto z niemałym entuzjazmem, podobnie jak i pierwsze zapowiedzi „Lekarstwa na życie”, zdającego się tematycznie odnajdywać gdzieś w okolicach „Wyspy tajemnic”. Uznany reżyser, interesująca obsada, 40 milionów dolarów w portfelu. Nie mogło się nie udać, prawda?

Lockhart, młody i ambitny pracownik wielkiej korporacji zostaje wysłany do ośrodka odnowy biologicznej położonego w sercu szwajcarskich Alp. Zadanie z pozoru banalne – sprowadzić do firmy jedną z jej prominentnych figur, której jak się zdaje, tak spodobał się pobyt w rzeczonym przybytku, że wracać wbrew zdrowemu rozsądkowi już nie zamierza. Na miejscu okazuje się, że sprawy nie są tak oczywiste jak mogłyby się wydawać, a nasz młody bohater chcąc nie chcąc, wkrótce zostaje wpisany na listę pacjentów i nie pozostaje mu nic innego, jak spróbować rozwikłać mroczne zagadki związane z malowniczym miejscem na własną rękę.

Słowo-klucz w przypadku „Lekarstwa na życie” to realizacja, bowiem nowy film Gore Verbinskiego właśnie tym elementem błyszczy najjaśniej. Momentami groteskowe i niepokojące, a zarazem przepiękne zdjęcia z majestatycznymi panoramami (jak choćby znana ze zwiastuna scena z lustrzanym odbiciem pociągu) i delikatnym, zielonym filtrem nałożonym na obraz przydają całości onirycznej atmosfery, a jeśli dodamy do tego wyjątkowo nastrojowy główny wątek muzyczny, można śmiało powiedzieć, że choćby ze względu na same wrażenia estetyczne, film aż prosi się o seans w IMAX-ie. Równie dobrze wypadają wybory obsadowe – Dane DeHaan w roli nieco antypatycznego Lockharta odnajduje się wyśmienicie, a partnerujący mu weteran w rolach „tych złych” Jason Isaacs i rewelacyjna Mia Goth równie znakomicie się uzupełniają, nadrabiając tym samym to, co w filmie kuleje najbardziej – czyli samą historię.

Pod tym względem „Lekarstwu na życie” zarzucić można sporo i o ile pierwsze pół godziny seansu jeszcze na to nie wskazuje, czarując niezwykłą jak na współczesne kino, senno-gotycką atmosferą, tak już im dalej w skryte za kłębami pary korytarze, tym bardziej logika całości zaczyna się rozjeżdżać. Elementów które psują początkowe dobre wrażenie jest sporo, jak choćby nieszczególna spójność w żonglowaniu gatunkowymi tropami, przewidywalność historii i w szczególności finału, w którym twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, serwując nam rzecz skutecznie wybijającą z głowy wszelkie marzenia o domniemanej wielowymiarowości fabuły. Sporo mówi się o również „Lekarstwie na życie” w kontekście scen gore, w tym szczególnie o niesławnej scenie „dentystycznej”, o której rzekomo mielibyśmy dyskutować przez lata, co – nie zdradzając szczegółów – jest wierutną bzdurą. Podobnie sprawa ma się z body-horrorem. Owszem, elementy tegoż można w filmie Verbinskiego znaleźć, ale fakt, że kamera nie odwraca się od akcji w kilku kluczowych momentach, jeszcze wywoływania do tablicy mistrza Cronenberga nie usprawiedliwia.

Z drugiej strony, jeśli porzucić wszelkie oczekiwania na głębsze przesłanie i drugą „Wyspę tajemnic” z akcją pośród górskich szczytów, może okazać się, że „Lekarstwo na życie” pomimo ponad dwóch godzin długości potrafi zapewnić sporo zabawy. Przez cały seans film trzyma dość równe tempo, widz wraz z Lockhartem zagląda w coraz to mroczniejsze zakamarki instytutu, a oparta o świetne wrażenia audiowizualne atmosfera gęstnieje wykładniczo.

Mimo, że nie mogę z czystym sumieniem napisać, że wyszła Verbinskiemu ta fuzja horrorowych podgatunków dokładnie tak jak to sobie zaplanował, już za samą tak rzadką w obecnych czasach próbę stworzenia czegoś odmiennego, należą się brawa. O ile zatem nie postanowicie analizować fabuły już po seansie, a dacie się pochłonąć niezwykłemu klimatowi filmu, kinowa terapia uzdrawiającymi szwajcarskimi wodami jest wcale nie najgorszym pomysłem na spędzenie wieczoru.

Foto © Imperial – Cinepix

Lekarstwo na życie

Nasza ocena: - 65%

65%

Reżyseria: Gore Verbinsky. Obsada: Dane De Haan, Jason Isaacs, Mia Goth i inni. USA/Niemcy/Luksemburg, 2016.

User Rating: Be the first one !

Maciej Bachorski

Pasjonat staroszkolnych horrorów science fiction w stylu "Obcego", "Cosia" czy "Ukrytego Wymiaru", rockowej/metalowej muzyki i przyzwoitej (znaczy, nie tylko single malt) whisky. Pisywał dla "Playboya", "PIXELA", czy "Wiedzy i Życia", a obecnie współpracuje z "Nową Fantastyką", "CD-Action" i "Netfilmem".

Zobacz także

Sisu – mniej znaczy lepiej [recenzja]

Kinowe eksperymenty z formą i treścią z pewnością należy cenić za przełamywanie utartych schematów, ale …

Leave a Reply