Marcin Kiszela, krakowski autor, wcześniej z powodzeniem publikujący pod pseudonimem Dawid Kain. Pod własnym nazwiskiem wydał właśnie drugą powieść: utrzymaną w konwencji thrillera „Reputację”, opowiadającą o zagadkowym porwaniu niezwykle popularnej gwiazdy you tube’a Mileny Bilkiewicz. „Reputacja” to proza dla Kiszeli charakterystyczna – dystopijna, z surową oceną kondycji naszego społeczeństwa. Mamy okazję rozmawiać o samej książce, ale też o tym, na ile jeszcze umiemy być prawdziwi, czy da się być artystą bez obecności w social mediach i czego – jako społeczeństwo – winniśmy się bać w najbliższych latach.
Można dziś funkcjonować bez kont w social mediach? Pytam człowieka, który ma profil prywatny i autorski na Facebooku oraz konto na Instagramie…
Funkcjonować pewnie można, tylko że pozostaje się niewidzialnym dla większości. To trochę jakby się było bezdomnym – jeśli ktoś nie ma swojego adresu w sieci, od razu ma pewne podejrzenia: czy to psychopata ukrywający się przed wszystkimi, czy tylko nieszkodliwy dziwak, którego nie ma na fejsie, bo mieszka w wydrążonym pniu drzewa?
My – jako społeczeństwo – mamy jeszcze potrzebę prywatności? Czy jesteśmy uzależnieni od medialnego ekshibicjonizmu? Staramy się pokazać jak najwięcej, jak najszerzej, publikując posty na każdy temat, zdjęcia dosłownie wszystkiego. To znak czasów? Każdy chce się zaprezentować w mediach, nieważne w jakim kontekście?
Znajdą się wyjątki, ludzie zupełnie niezainteresowani tym, jak prezentują się w sieci i jak są oceniani w mediach społecznościowych, ale zdecydowana większość wrzuca ciągle różne rzeczy i bardzo oczekuje odzewu. Dość szybko nastąpiło przejście od „chcę się pokazać przed kamerą” do „teraz to ja mam kamerę” i w ciągu dekady gwiazdy internetu stały się znacznie bardziej wpływowe od wielu gwiazd starych mediów, czyli radia i telewizji. A skoro nie ma na tej drodze żadnych większych blokad, żadnych castingów i tak dalej, to każdy staje się potencjalną gwiazdą, jeśli nie dla milionów, to chociaż dla grona wirtualnych znajomych.
Okazujesz się być wnikliwym obserwatorem naszego społeczeństwa, nie stroniącym od piętnowania jego przywar. Wiele zagrożeń i negatywów wiążesz z mediami, z nadmierną nimi fascynacją. Czy naprawdę telewizja / internet to takie zło? I – co ważne – czy jeszcze da się bez nich funkcjonować w dzisiejszym świecie?
Wydaje mi się, że nic nie jest złe samo w sobie, choć pewnie jakiś Szatan mógłby się ze mną nie zgodzić. Zakładam, że ludzie mają wrodzoną umiejętność psucia wszystkiego wokół, zmieniania losowych przedmiotów w bronie, a miejsc w małe lub większe piekła. To jest dziwna sprawa, że człowiek umie i chce atakować innych zarówno kamieniem, jak i komentarzem w sieci.
Jak byłem połowę młodszy niż teraz, wymyśliłem sobie taką teorię, że na świecie jest tylko jeden człowiek – nazwijmy go dla uproszczenia „ludzkością” – i on cierpi na rodzaj choroby autoimmunologicznej, przez co musi cały czas sam siebie niszczyć, a do tego jeszcze ma urojenia i nimi uzasadnia to, co robi.
Twoje postaci często są osamotnione. Borykają się z problemami, wynikającymi z nieumiejętności rozmowy, z alienacji, z izolowania się od innych choćby przez introwertyzm, nie mówiąc o poważniejszych chorobach, jak depresja. Czy my – jako społeczeństwo – jesteśmy tak bardzo nieporadni w zakresie wzajemnego dialogu, interakcji, zwyczajnych międzyludzkich relacji?
Wynika to z tego, że każdy żyje we własnym świecie. Istnieją elementy wspólne, ale komunikacja jest utrudniona, bo każdy nieustannie wykrzykuje siebie w eter i nie lubi przestawiać się w tryb „milczę, słucham”. Przez to mamy znaną z sieci sytuację, że w sumie nikt o niczym nie wie, ale każdy jest specjalistą od wszystkiego.
Jak się to nasze wyalienowanie ma do swoistego ekshibicjonizmu, o którym rozmawialiśmy na początku?
Mam wrażenie, że ekshibicjonizm potęguje alienację. Wynika to z tego, że gdy nadajemy 24 godziny na dobę swój własny „program” to oddalamy się nie tylko od innych, ale nawet od tego, co jeszcze zostało z rzeczywistości. Każdy staje się małym astronautą dryfującym nie wiadomo gdzie, a wewnątrz hełmu wyświetla sobie filmy o sobie samym.
A może to jest tak, że w głębi duszy każdy z nas chce być gwiazdą, chce się obnażyć, pokazać, zaistnieć. Na ile jeszcze potrafimy być sobą, a na ile jesteśmy własną, mniej lub bardziej udolnie wykreowanym wizerunkiem samych siebie?
Podobno według ostatnich badań, dzieci chcą być przede wszystkim znane, nie chcą być strażakami czy nauczycielami, bo to nie daje rozgłosu. A żebym nie powtarzał tego, co mówiłem na temat konfliktu wizerunek-prawda we wcześniejszych wywiadach, to teraz pora na jedną z moich dziwnych teorii: w ogóle nie da się być sobą. Może to smutne, ale nie mamy nic własnego. To, co nie jest uwarunkowane genetycznie, jest uwarunkowane społecznie. Gdybym kiedyś nie słuchał Nirvany i Elliota Smitha, nie czytał na przemian Dicka i Vonneguta, byłbym zupełnie inną wersją siebie. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jaką.
Ty wiele lat „ukrywałeś się” pod pseudonimem Dawid Kain. Więc – z grubsza – też kreowałeś swój medialny wizerunek, nie pokazując prawdziwego siebie. Twoje pisarskie alter ego było sposobem na obronę prywatności? Skąd więc nagła zmiana i publikowanie – już drugiej powieści – pod własnym nazwiskiem?
U mnie to nie była jakaś bardzo złożona zależność, Dawid Kain żywił się w mniej więcej tym samym, co ja, słuchał tej samej muzyki i lubił te same seriale. Nawet nie chciało mi się w żaden sposób rozbudowywać kreacji, bo po pierwsze: nikt mnie nie zna, a po drugie: skoro nikt mnie nie zna, to też nikt nie zauważy różnicy między tym, co wymyślone, a tym, co było wcześniej.
Porzucenie pseudonimu nastąpiło za namową dwóch kolejnych wydawców, nie robiłem z tym większych problemów. Uznałem, że Dawid Kain może być od mieszanki grozy z s-f, a Marcin będzie od scenariuszy do gier i tej bardziej głównonurtowej twórczości. Dlatego pisząc Reputację nie mogłem za bardzo czerpać z własnych doświadczeń, musiałem wniknąć w świat osoby, która wydawała się tak całkowicie wykreowana, że niektórzy wręcz uznali ją za robota – czyli youtubowej gwiazdy Poppy.
„Reputacja” niesie gorzki wniosek, że w dobie nieograniczonego dostępu do medialnych informacji coraz trudniej nam uzyskać prawdę. W zalewie fake newsów niczego nie możemy być pewni, a o weryfikacje coraz trudniej. Czy nie uważasz, że to paradoks – kiedy możemy wiedzieć więcej, okazuje się, że wiemy mniej, bowiem to medium, co ma szansę pokazać nam prawdę, skutecznie zafałszowuje prawdziwy obraz?
Tak, to jest paradoks i to jest głęboka ironia. Cokolwiek zrobimy, umrzemy mniej więcej tak samo głupi, jak tuż po urodzeniu. Niemożność dotarcia do faktów wynika z tego, że świat działa trochę jak głuchy telefon. Skoro nie zawsze mogę wierzyć w to, co ktoś mówi bezpośrednio do mnie, to tym gorzej jest, gdy mówi przez głośniki i ekrany. Internet o tyle sprawę komplikuje, że uznany naukowiec może bez problemu przegrać ze skretyniałym youtuberem, bo w ostateczności liczy się tylko to, komu uwierzą odbiorcy.
Piszesz w „Reputacji” o ludzkich obsesjach – tych najbardziej skrajnych, najbardziej szalonych, jak Reptilianie czy porwania przez UFO. To jeszcze śmieszne, czy już straszne? Sądzisz, ze powinniśmy się obawiać jednostek podatnych na tak poważne absurdy, oderwanie od rzeczywistości? Czy to po prostu nieszkodliwe dziwactwa?
MK: Te dziwactwa są najczęściej nieszkodliwe jednostkowo, ale już głoszone w Internecie często zyskują zainteresowanie setek tysięcy ludzi. Oczywiście nie zawsze to jest groźne, chociaż dosłownie kilka dni temu w katastrofie rakiety zginął mężczyzna, który po raz kolejny chciał udowodnić, że Ziemia jest płaska. Udowodnił, że jest twarda.
Jakie dostrzegasz zagrożenia społeczne w najbliższych latach? W swojej twórczości często sięgasz po futurystyczne wizje przyszłości, które zwykle nie wróżą nam zbyt dobrze. Czego obawia się najbardziej Marcin Kiszela? Twoje największe, cywilizacyjne lęki?
Najważniejsze zagrożenia najbliższych dekad będą związane prawdopodobnie ze sztuczną inteligencją i wszystkim tym, co się z nią wiąże. Nie tyle pozabijają nas jakieś potężne Terminatory, nie wchłoną Matrixy, co po prostu masa ludzi straci pracę, straci sens życia, będzie coraz więcej osób z zaburzeniami psychicznymi, coraz więcej samobójstw. A nie dojdzie do tego tylko wtedy, gdy coś zamrozi postęp – to jednak alternatywa jeszcze potworniejsza, czyli wojny, epidemie i śmiercionośne zjawiska atmosferyczne.
Ja na wszystko staram się patrzeć bardziej skrajnie, bardziej granicznie, więc jedyne rzeczy, które są w stanie mocno mnie zaniepokoić związane są z sytuacjami bez wyjścia. To brzmi mgliście, więc dam przykład. Wirtualna Rzeczywistość jest bardzo spoko i sam jestem fanem, codziennie gram w gry VR-owe. Ale już życie wieczne w świecie wirtualnym, przeniesienie swojego umysłu do sieci – to może być naprawdę niebezpieczne, bo nie da się od tego odłączyć, nie można umrzeć. Jestem odrobinę dziwny, więc dla mnie śmierć jest dużo lepsza niż na przykład brak śmierci, czyli brak wyjścia.
Na zakończenie rozmowy – „Reputacja” jest pozbawiona wątków fantastycznych, opiera się na klasycznej konwencji thrillera. Wrócisz jeszcze do pisania fantastyki / grozy? Czy jednak bliższy stał się dla ciebie literacko kryminał? W jakim gatunku będzie – a mam nadzieję, że będzie – twoja kolejna powieść?
W powieściach raczej nie wrócę do fantastyki, prędzej w opowiadaniach czy scenariuszach do gier. Obecnie próbuję odejść od kolejnych rzeczy, które miałem w miarę opanowane, czyli po porzuceniu groteski, horroru i fantastyki, muszę się wydobyć z narracji pierwszoosobowych i wyjść z głów bohaterów do jakiejś bardziej obiektywnej rzeczywistości. Tekst, którym się teraz zajmuje, ma zrobić wszystkie te rzeczy, a jednocześnie czytać się jak thriller. Nie ma jednak pewności, jaki się okaże na koniec i czy przetrwa do ostatniej kropki. Jego roboczy tytuł to „Czarna skrzynka”, ale nie będzie tam nic o samolotach.