Z Jarosławem Dobrowolskim, autorem takich powieści, cykl „Krwiopijca”, „Dziwny Zachód”, „Mecha Fiction” czy „Zły Samarytanin” rozmawiamy o międzywojennej Warszawie, o warszawskiej gwarze, wydawniczej niezależności oraz o tym, czym jest współtworzony przez niego Sinister Project. Zapraszamy.
„Zły Samarytanin” to twój pierwszy (i miejmy nadzieję, nie ostatni) ukłon w stronę kryminału retro, a zarazem sięgnięcie po nową dla siebie literacką konwencję. Skąd pomysł na odwiedziny w przedwojennej Warszawie?
Uwielbiam ten klimat. Wychowałem się na filmach puszczanych w programie „W starym kinie”, które oglądałem z tatą. Wychowałem się na tych samych ulicach, o których pisałem i z sercem na ramieniu przemykałem czasem w cieniu praskich kamienic, czując na sobie wzrok autochtonów czających się w cieniu bram. Czytałem opracowania dotyczące przestępczości w tamtym czasie, pochłaniałem informacje na temat fantazji złodziejskiej, tego słynnego warszawskiego cwaniactwa. To wszystko zaowocowało chęcią znalezienia się tam, poczucia tego klimatu, nadania koloru czemuś, co znałem jedynie w skali szarości. Sposób na to był jeden – stworzyć historię tam i wtedy właśnie osadzoną.
No właśnie, sam w posłowiu wspominasz o swoim warszawskim pochodzeniu. A książka zdaje się być niejako twoim hołdem dla miasta. I tych jego obliczy, które zdajemy się bezpowrotnie tracić…
Zgadza się, choć jest to ukłon w kierunku tej mroczniejszej strony Warszawy. Pamiętam, jak pierwszego dnia pracy w nowej firmie, przy kawie w kuchni zostałem zapytany przez kolegę skąd jestem. Bez namysłu wypaliłem, że z Bródna. Ze zdziwioną miną rozmówca zapytał, w której części Polski to jest. Odparłem, że w sumie, to w centralnej…
Tak, jak tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny, do Warszawy ściągali ludzie z całego kraju, tak i teraz to miasto jest wielokulturowym tyglem. Taka jest kolej rzeczy. Miasto się zmienia – wyburzane są stare budynki lub restaurowane tak, że stają się kompletnie nie do poznania. Proces ten nieco mniej dotykał do tej pory Pragę, która całkiem dobrze zachowała się po tym, co stało się z Warszawą podczas II Wojny Światowej, lecz i ona jest już coraz mniej dzika, a coraz bardziej cywilizowana. Nie mam wpływu na to, co dzieje się z tymi ulicami i kamienicami, lecz chciałbym zachować jakąś ich wizję, poszukać ich duszy i podjąć się karkołomnego wyzwania, by uwiecznić ją na kartach mojej powieści.
Dużo uwagi poświęcasz warszawskiej gwarze, która, z jednej strony – dla współczesnego odbiorcy – może czasem brzmieć wręcz komicznie – ale z drugiej, to niepodważalny symbol przedwojennej stolicy. Uważasz, ze należy takie lokalne, miejskie dialekty kultywować, chronić od zapomnienia?
Zdecydowanie. Większość z nas tak naprawdę nie ma pojęcia, jak wiele słów czy wyrażeń, których używamy na co dzień pochodzi z gwary. Dziś oczywiście w naszych wokabularzach mieszają się elementy gwary warszawskiej (tak naprawdę każda dzielnica miała swoją jej odmianę), poznańskiej, lwowskiej czy krakowskiej. Bawimy się w słowotwórstwo i zapożyczenia (naturalnie), wybieramy młodzieżowe słowa roku, ze strachem lub pogardą obserwujemy jak kultura internetowa zmienia język młodszych pokoleń.
W momencie, kiedy zwykła polszczyzna zaczyna robić się egzotyczna, gwara warszawska nabiera wyjątkowego, magicznego wręcz klimatu. W żadnym wypadku nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, lecz śmiało eksploruję to, w jaki sposób mówiono kiedyś na ulicach stolicy, dlaczego tak mówiono, skąd brały się konkretne zapożyczenia i słowotwory. Sprawia to, że tym bardziej doceniam stare filmy, a felietony Stefana Wiecheckiego czytam śmiejąc się do rozpuku. W swojej powieści oczywiście starałem się wrzucać elementy gwary jako smaczki, ponieważ wiedziałem, że pełne jej oddanie w dialogach mogłoby uczynić historię nieczytelną. Zrobiłem jednak co w mojej mocy, aby oddać klimat tego, jak wtedy mówili do siebie prości ludzie.
Gdybyśmy ten wywiad przeprowadzili w warszawskiej gwarze, to zapewne niewielu byłoby w stanie zrozumieć, o czym mowa. A czy tobie, mieszkańcowi stolicy, zdarza się jeszcze gdzieniegdzie usłyszeć warszawską gwarę na co dzień, na ulicy? Czy to już tylko relikt przeszłości?
W czystej postaci jest to relikt, jednak wiele sformułowań przetrwało do dziś. Cierp, taksiarz, złotówa – czyli zwykły taksówkarz to określenia używane dość powszechnie. Niewiele osób zdaje sobie jednak sprawę, że takie słowa jak dzieciak, warzywniak, nawet warszawiak, to określenia stricte pochodzące z gwary warszawskiej i tego, jak zniekształcano słowa. Najwięcej można oczywiście wychwycić w rozmowie z osobami starszymi lub wysiadującymi na ławeczkach, zmęczonymi panami próbującymi wyciągnąć od nas parę groszy, nazywających nas kierownikami, prezesami, awansującymi nas nawet do rangi królów złotych. Czasem ktoś gdzieś powie, że zagubił taki „dynks” lub inny „wihajster”. Czasem pożyczy się komuś „sałatę”, a czasem komuś pośle „wiązankę”, jak będzie bardzo niemiły. Ot proste życie.
W „Złym Samarytaninie” grasz wręcz archetypem postaci śledczego z tamtych czasów. Może jest niższy stopniem, niż bohaterowie retrokryminałów Duszyńskiego, czy Krajewskiego, ale wiele punktów mają wspólnych. To mimowolna inspiracja? Czy niejako wymóg konwencji, dobrze wpasowany w koloryt epoki, w jej specyfikę? Jak narodził się przodownik Roman Bury?
Intencjonalnie Roman miał być prostym facetem z Pragi. Przywykliśmy do historii o ludziach, którzy takim jak on wydawali rozkazy. W powieściach czy filmach, Roman jest tym mundurowym, który robi groźną minę i zdaje szybki raport śledczemu ubranemu w lekko wysłużony garnitur i znika w gąszczu mu podobnych. Uznałem, że taki prosty policjant też może być ciekawy, też może mieć w sobie dociekliwość i chęć, by odkrywać prawdę. Jeżeli do tego dołożyć fakt, że jest z Pragi, która niekoniecznie była w tamtym czasie uznawana za część Warszawy, mamy obraz człowieka, który może mieć w sobie też wewnętrzną potrzebę udowodnienia innym lub nawet samemu sobie, że jest wart nieco więcej niż siła jego mięśni.
W Polsce nie było – jak np. w USA, od czasów Pinkertona – prywatnych detektywów, więc tę lukę w naszym retrokryminale zapełniają dziarscy policjanci, balansujący nierzadko na granicy prawa, byle dociec prawdy. Uwiera cię – jako twórcę – takie ograniczenie kulturowe, narzucające pewien wąski schemat w ramach przyjętej konwencji?
Niespecjalnie. Tworzymy fikcję, więc mamy wszelkie możliwości, by budować bohaterów wedle woli. Jako przykład mogę podać postać graną przez Stefana Friedmana czyli detektywa Bednarskiego z serialu „Na kłopoty… Bednarski”. Niemniej przyznaję, że łatwiej było mi wymyślić prostego przodownika PP, niż prywatnego detektywa w międzywojennej Warszawie, więc w sumie to bardzo ciekawe spostrzeżenie.
Twój kryminał nie jest do końca kryminałem. Zwyczajowo w tej konwencji rzecz w tym, by pokazać zbrodnię, a potem z mozołem prowadzić i śledczego i czytelników, ku rozwiązaniu, ku odkryciu i ujęciu sprawcy. U ciebie następuje niejako odwrócenie ról, bo morderca trafia do aresztu wręcz na starcie, a fabularna rozgrywka z odbiorcą idzie o coś zupełnie innego…
Cóż mogę powiedzieć, lubię łamać schematy i łączyć konwencje. Kaja, z którą współtworzymy Sinister Project, pod względem rozgrywki między aresztantem a policjantem, porównuje „Złego Samarytanina” do „Milczenia owiec”. Oczywiście w książce Harrisa, Hannibal Lecter był konsultantem, jednak jego gra z młodą agentką Starling ma w sobie coś podobnego, do tego, w jaki Igor Kasztaniec pogrywa sobie z Romanem. Ja chciałem z miejsca wzbudzić w czytelniku ciekawość dotyczącą motywów zabójcy, zagrać na emocjach sprawiając, by zaczął zastanawiać się, co jest słuszne, a co naprawdę jest zbrodnią. Czy takie wartości jak prawda lub sprawiedliwość, mogą iść w parze z prawem? Historii o tym, kto zabił jest mnóstwo, lecz takich, w których zastanawiamy się nad tym, dlaczego i co my byśmy zrobili na miejscu wybranego złoczyńcy lub antybohatera, jest już nieco mniej.
Zgrabnie balansujesz na krawędzi moralności, w kreowaniu swojej postaci. Niewątpliwie, Bury to człowiek dobry, w potocznym rozumieniu tego słowa. Nie nieskazitelny, nie nad wyraz kryształowy. Ale dobry. Ale momentami budzi się w nim mrok…
Bury to każdy z nas. Już samo jego nazwisko w jakiś sposób to sugeruje. Nie jest ani dobry, ani zły. To facet mocno doświadczony przez życie, weteran wojenny, wdowiec, niedoskonały ojciec. To człowiek metaforycznie (i nie tylko) pokryty bliznami. Życie mocno go poturbowało, a jednak jakoś udaje się mu zachować resztki człowieczeństwa w mieście, które nie wybacza błędów. Żeby przeżyć, robi to, co musi. Mieszkanie dzieli z bezdzietnym małżeństwem, do pracy chodzi na kacu, a chcąc by syn zjadł coś słodkiego, robi dla niego kanapkę z masłem i cukrem. W bohaterach lubimy ich zalety, ale fascynujące są ich wady i to, w jaki sposób sobie z nimi radzą.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, ale spytam o rzecz ważną – Bury powróci? Nie ma w powieści jednoznacznego wskazania, ale da się dostrzec wiele wątków, które mogłyby być punktem wyjścia dla kolejnej części. Ale i Warszawa na kartach twojej powieści gra wspaniale, niekoniecznie drugoplanową rolę. Szkoda byłoby to porzucić…
Myślę, że Roman wróci. Polubiliśmy się. Bardzo bym tego chciał.
Wracając do pisarstwa. Masz w dorobku horror, weird western, cyberpunk, a teraz jeszcze dorzucasz do zestawu retrokryminał. Jest konwencja, w której nigdy nie spróbujesz sił? Która cię odpycha?
Nie umiem w romanse. Nie wiem, czy mam w sobie tyle wrażliwości, by napisać obyczaj (choć mój nauczyciel z kursu pisarskiego mocno mnie do tego namawiał). Nie zgodzę się też, by Krwiopijca był horrorem – to raczej coś bliskiego urban fantasy, tyle że nieco bardziej dojrzałe, nieco mroczne połączenie różnych konwencji. Może kiedyś spróbuję sił z prawdziwym horrorem, lecz musiałby on być równie nieoczywisty, co charakter Romana Burego czy motywy Igora Kasztańca.
Jesteś samowydawcą, choć zaczynałeś pod szyldem łódzkiej Planety Czytelnika. Bez wydawcy zewnętrznego jest lepiej?
Nie uważam się do końca za „samowydawcę”, a przynajmniej preferuję określenie „autor niezależny”, zwłaszcza, że nazwa „samowydawcy” jest już zarezerwowana dla konkretnego stowarzyszenia, którego nie jestem członkiem (a które bardzo szanuję).
Istotnie, zaczynałem współpracując z małym wydawnictwem, lecz dość szybko z niego odszedłem. Powodów było wiele, ale do założenia Sinister Project, w którym z sukcesami współpracuję z Kają Flagą-Andrzejewską oraz Januszem Stankiewiczem, skłoniła mnie potrzeba tworzenia maksymalnie dopracowanych, jakościowych doświadczeń czytelniczych pozwalających wyżyć się twórczo. To, co również było szalenie istotne, to wpływ na tworzenie indywidualnych strategii promocyjnych oraz poszukiwanie czytelników nieobarczone ingerencją osób, które mają na ten temat nikłe pojęcie. Już tak chyba mam, że ta niezależność siedzi jakoś we mnie, dlatego praca w Sinister Project jest spełnieniem wszelkich marzeń z tym związanych.
Może też jestem trochę jak Roman Bury – jestem typem z blokowiska, który pragnie udowodnić coś światu. Chcę pokazać, że stajnia jednego czy drugiego wydawcy nie jest gwarantem jakości. W Sinister Project dokładamy wszelkich starań, by tak właśnie było, a ogarnięci ludzie z wizją i odrobiną talentu potrafią zdziałać bardzo wiele.
Czy ta droga jest lepsza? Dla mnie zdecydowanie tak! Czy będzie lepsza dla każdego? Zdecydowanie nie.
Self-publishing nie cieszy się najlepszą opinią, taka prawda. Przyznaję, że sam z wielką ostrożnością podchodzę do pozycji wydawanej przez autorów własnym sumptem. Trafić bowiem można na bardzo różny poziom jakościowy… Skąd w ogóle pomysł, by zacząć publikować samemu, niezależnie, a nie w modelu tradycyjnym?
Myślenie, że tylko wydając z wydawnictwem można opublikować coś wartościowego jest zarówno krzywdzące dla autorek i autorów, jak i stanowi pewnego rodzaju zaszłość, z którą nadal żyjemy. To właśnie praca z małym wydawcą i poznanie tego biznesu od podszewki pokazało mi, że romantyzowanie rynku wydawniczego jest błędem. Bo to biznes właśnie – zadaniem wydawnictwa jest zarabianie. Wydawnictwo zatem to firma zajmująca się nie tyle wzbogacaniem rynku, co zalewaniem go produktami, które najlepiej się sprzedadzą. To właśnie dlatego sukcesy święcą opowiastki soft porno dla nastolatek, a wartościowa literatura stanowi niszę.
Nie twierdzę oczywiście, że wszystko, co wydają autorki i autorzy niezależni to złoto, nic z tych rzeczy. Próg wejścia stanowią tutaj koszty oraz chęci. Sprawia to, że często osoby niezaznajomione nawet z procesem wydawniczym potrafią wydać własną publikację, którą zaczynają promować w nadziei, że na niej wypłyną. My zaś mamy tendencję do zapamiętywania tylko tych negatywnych przykładów, więc automatycznie obniżamy w naszych głowach jakość publikacji wydawanych w ten sposób. To krzywdzące, ponieważ znam wiele osób, które niezależnie wydało prawdziwe perełki, często idące pod prąd wobec panujących na rynku trendów. Znam niestety też przykłady osób, które nie wiedziały lub intencjonalnie pomijały etap choćby korekty, uważając, że AI będzie lepsze od uważnego oka osoby biegłej w swoim fachu.
Nie zmienia to faktu, że również wydawnictwa potrafią publikować buble. Z tego też względu uważam, że potrzebujemy silnych mediów opiniotwórczych. Nie tyle grona polecaczy instagramowych czy tiktokowych, co autorytetów, które pomogą odsiać ziarna od plew, niezależnie od trybu publikacji. Potrzebujemy też otwarcie mówić o tym, co nas boli, edukować w kwestii procesu wydawniczego, tego jak pisać, śmiało mówić, że nie wszystko, co napiszemy nadaje się do publikacji, niezależnie czy jesteśmy Anią z Małkini, czy Stephenem Kingiem. Dlatego też w Sinister Project przyjęliśmy zasadę transparentności i dzielimy się naszymi doświadczeniami z każdym, kto chce słuchać.
Wróćmy do wspomnianego już Sinister Project – współtworzonego z Kają Flagą – Andrzejewską i Januszem Stankiewiczem. Jak sami o sobie piszecie, waszym celem – a wręcz misją – jest promowanie literatury fantastycznej. Ale to głównie projekt wydawniczy, zorientowany na wydawanie i promocję waszych książek. Czy kryje się za Sinister Project coś więcej?
Przecieramy szlaki, uczymy się na własnych błędach. Moglibyśmy ogłosić teraz, że wydajemy innych i pozytywnie odpowiadać na spływające do nas propozycje wydawnicze. Moglibyśmy ogłosić nabór do antologii, płacić za zgłoszenia po 50 zł i zarabiać pieniądze na wydawaniu osób, które tak jak my kiedyś, pragnęły ujrzeć swoje dzieło na papierze.
Nie robimy tego, ponieważ na sobie samych testujemy nasze pomysły marketingowe. Szukamy kuloodpornego procesu, który pozwoli nam wydawać jakościowe publikacje i promować je w skuteczny sposób. Ponieważ nie jesteśmy w tym sami, dzielimy się swoimi doświadczeniami, pomagamy sobie nawzajem, nie szczędząc sobie słów krytyki. Jednocześnie pragniemy pokazać, że fantastyka nie jest konwencją infantylną, a może być nośnikiem jakościowej rozrywki dla dojrzałych czytelników. Pragniemy promować czytelnictwo, chcemy być blisko naszych odbiorców, jeden po drugim odczarowując mity, jakimi owiany jest rynek wydawniczy, między innymi ten, że wydawcy mają monopol na publikowanie dobrych książek. Nie zamykamy się też tylko w tej jednej konwencji, czego dowodem jest „Zły Samarytanin”.
O rynku książki w Polsce napisano już całe tomy, co jednak nijak nie poprawia sytuacji. Ostatnia sprawa z Legimi tylko obnażyła systemowe patologie i brak skutecznego działania legislacyjnego. Inicjatywy takie, jak Sinister Project mają szansę trochę was – autorów – ochronić przed niekorzystnymi trendami rynkowymi?
Jedynie pod względem edukacji. Rynek książkowy to biznes, a nie misja. Biznes zaś rządzi się swoimi prawami i pełen jest ludzi, którzy starają się zarabiać, często zwyczajnie przetrwać w dość surowym środowisku. Jedyne co możemy robić, to testować na sobie różne rozwiązania i dzielić się swoimi spostrzeżeniami. Do tego jednak trzeba nieco wyzbyć się ego, oceniać informacje płynące z wielu źródeł i obserwować.
Dlatego też w żaden sposób nie demonizuję wydawców. To do nich należy ochrona autorów, którzy nie decydują się na wejście w biznes, a chcą jedynie tworzyć. To wydawcy powinni wybierać skuteczne ścieżki dystrybucji, opracowywać strategie marketingowe, wyczarowywać na nie budżety i odpowiednio gratyfikować twórców. Zadaniem wydawcy zatem nie jest dojenie autorów, a opieka nad nimi. Tego też powinniśmy się nauczyć.
Mówią, że pisarz nie powinien oceniać kolegów po piórze. Ale każdy pisarz jest zazwyczaj również czytelnikiem. Kogo więc czytuje dla przyjemności Jarosław Dobrowolski? Wolisz rodzimych twórców, czy kogoś spoza naszego podwórka?
Nie oceniam, uczę się absolutnie od każdego kogo czytam, niezależnie czy jest to Franciszek Piątkowski, Michał Gołkowski, Maks Dieter, Szczepan Twardoch czy Jakub Żulczyk. Z ciekawością chłonę historie wyczarowane przez Neila Gaimana, analizując każde słowo, zabieg techniczny, opis. Śmieję się z żartów Pilipiuka, podziwiam kunszt Przechrzty czy wokabularz Grzędowicza. Nie zamykam się na konwencje czy nie dzielę autorów na rodzimych i zagranicznych. Nie szukam publikacji według jakiś skomplikowanych kryteriów, tylko chcę czytać. W tym procesie znajduję powieści dobre, wartościowe, a czasami ot takie sobie. Z każdej jednak wyciągam jakąś naukę, żadnej nie deprecjonuję. Jestem już członkiem tej społeczności, więc serce rośnie, kiedy mogę choć na chwilę wejść w głowę brata lub siostry po piórze.
A najbliższe plany wydawnicze Sinister Project? Możesz zdradzić, co zaoferujesz swoim czytelnikom? I kiedy?
W Sinister Project szykujemy teraz długo wyczekiwaną premierę zbioru opowiadań Kai. Janusz wydał dopiero co trzecie wejście w świat „Goratha” pt. „Droga gniewu”. Wiem, że z zapałem bierze się za tom czwarty serii.
Ja zaś pracuję obecnie nad trzecim tomem „Krwiopijcy” i zbiorem opowiadań do tej serii. Układam sobie plan na drugi epizod „Mecha Fiction”. Jednocześnie czuję wewnętrzne ciepło na myśl o tym, jak bardzo chciałbym wrócić na ulice Pragi i ponownie przemierzać je w towarzystwie Romana Burego.
Kolejny rok szykuje się pracowicie, ale wchodzimy w niego z poczuciem, że robimy dobrą robotę. Dlatego zachęcam, by trzymać za nas kciuki, śledzić nasze poczynania. Mamy zamiar trochę namieszać, ponieważ jedynie się rozkręcamy.
Więcej o Sinister Project TUTAJ
Zdjęcia: Sinister Project