Niezależny kanadyjski thriller science fiction z 1997 roku to już niewątpliwy klasyk, a zarazem przykład tego, jak ograniczenia niewielkiego budżetu można z nawiązką nadrobić oryginalnym i przemyślanym pomysłem na fabułę. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu pojawiają się filmy mocno nim zainspirowane – jak pokazywane podczas Octopus Film Festival dzieło Mathieu Turiego.
„Meander” swoje pierwsze pierwsze minuty rozgrywa jednak nieco inaczej – zamiast całkowitej dezorientacji jaką serwowało nam „Cube”, stawia na swego rodzaju trop co do powodów dalszych wydarzeń. Widzimy bowiem Lisę – młodą kobietę, która z jakiegoś powodu postanawia popełnić samobójstwo pod kołami nadjeżdżającego samochodu. Na ostateczny krok bohaterka finalnie się nie decyduje, zamiast tego przyjmując propozycję podwózki od przejeżdżającego kierowcy – tylko po to by kilka minut później przekonać się, że jej domniemany wybawca jest poszukiwanym mordercą. A potem jest już tylko chaos, ciemność i wreszcie, niekończące się, naszpikowane pułapkami rury. Lisa będzie musiała wykazać się całą wolą przetrwania, by znaleźć zeń wyjście i odkryć dlaczego znalazła się w tak ekstremalnej sytuacji.
Pomimo wspomnianego, odmiennego w stosunku do „Cube’a” początku, nie ma co ukrywać, że już chwilę później, gdy wraz z Lisą wylądujemy w klaustrofobicznym labiryncie kolejnych pomieszczeń, a właściwa akcja rozkręca się na dobre, inspiracje stają się aż nadto wyraźne. I rzeczywiście, opierający się na całkowitej enigmie koncept wypełnionego śmiercionośnymi odcinkami kompleksu funkcjonuje tu na podobnej zasadzie co w duchowym pierwowzorze – wraz z bohaterką usiłujemy nie tylko odgadnąć jak znaleźć wyjście z pułapki, ale i rozwikłać zagadkę tego, z czym tak naprawdę przychodzi jej się zmierzyć. Jak się wkrótce okaże, wcale nie będzie to takie proste, a nasze początkowe spekulacje ustąpią miejsca coraz wyraźniejszemu uczuciu konsternacji. Same pułapki i labirynt to bowiem ledwie przygrywki przed okazjonalnymi występami zdeformowanych monstrów, silnie zaznaczonymi motywami rodem z science fiction, elementami body horroru, czy wreszcie sekwencjami zahaczającymi o metafizykę.
Czy taki misz-masz w trakcie seansu sprawia wrażenie spójnego? Prawdę mówiąc ani trochę – dojmujące wrażenie, że „Meander” nie tyle udanie myli tropy, co po drodze do wyjścia dokłada mnóstwo niekoniecznie pasujących do siebie elementów, utrzymuje się tu aż do napisów końcowych. Niestety podobnie jak i w wielu wcześniejszych, podobnych przypadkach, tak i tutaj od takiego stanu rzeczy już całkiem niedaleka droga do niezamierzonej śmieszności i wcale niewykluczone, że pomimo dobrego tempa i porządnej realizacji, film Turiego wystawi cierpliwość części odbiorców na zbyt ciężką próbę. Tak naprawdę zatem, jedynym dobrym przepisem na dobrą zabawę podczas przygody z „Meandrem”, jest poddanie się biegowi akcji i gorąca nadzieja na to, że końcowe wyjaśnienie okaże się tego wszystkiego warte. Czy zaś rzeczywiście się okazuje… można się sprzeczać, bo na wiele pytań odpowiedzi nijak nie uzyskamy – jednak pozwalająca interpretować się na kilka sposobów ostateczna konkluzja nie jest też czymś, co z urzędy można byłoby zaklasyfikować jako całkowity niewypał.
Ostatecznie więc „Meander” swoje oczywiste inspiracje traktuje jedynie jako punkt wyjścia do całkowicie odmiennej historii. Nie jestem pewien, czy można z całym przekonaniem twierdzić, że jakościowo trzymającej równy, wysoki poziom w trakcie seansu – ale z całą pewnością nietypowej na tyle, by bez najmniejszego problemu trafiła na listy tych najbardziej nieoczywistych z obecnego roku.
Foto © Gravitas Ventures
Meander
Nasza ocena: - 60%
60%
Reżyseria: Mathieu Turi. Obsada: Gaia Weiss, Peter Franzén, Romane Libert i inni. Francja, 2020.