Z Michałem Cetnarowskim – pisarzem, redaktorem działu prozy polskiej w „Nowej Fantastyce” i publicystą, rozmawiamy o losach najnowszej fantastyki, najchętniej podejmowanych przez młodych twórców tematach, pokoleniowych zmianach, problemach zawierających się w jego najnowszej powieści, a także o najbliższych planach wydawniczych i chińskim systemie punktowym.
Michale, chciałbym rozpocząć naszą rozmowę od „gettowość” fantastyki. Powszechnie wiadomo, jak było kiedyś – gatunek ten był, nazwijmy to w ten sposób, sekowany przez środowisko literatury „głównego nurtu”. Wydaje mi się, że aktualnie nawet na uczelniach fantastyka jest traktowana inaczej, zacierają się także granice pomiędzy otwartością różnego typu odgórnych instytucji, głównonurtowych periodyków czy autorytetów krytycznych. Jak to z nią naprawdę jest? Biorąc pod uwagę choćby przyznawane ostatnio nagrody literackie: czy można powiedzieć, że fantastyka z „getta” już wyszła?
Wyszła – zapewne; pytanie, czy nie chciałaby tam teraz wrócić?
W środowisku odkąd pamiętam stawiano zarzut, że fantastyka nie jest traktowana poważnie, nie jest równoprawną uczestniczką kultury. Na początku tysiąclecia dokonał się przełom: po symbolicznym sukcesie kinowego „Matrixa” i „Władcy Pierścieni” fantastyka weszła na salony, to znaczy producenci zrozumieli, że da się na niej zarabiać miliony. Od tej pory trudno wskazać kinowy czy growy blockbuster (ksiązki to osobna sprawa), który w jakiś sposób nie byłby „fantastyczny”. Lecz jednocześnie ten sukces spowodował, że fantastyka zaczęła tracić swoją tożsamość – „kolonizowana” przez mainstream – fandom rozbił się na fandomy, rozpadła się fantastyczna Wieża Babel. Ten proces, oczywiście, ma swoje plusy i minusy.
Moja diagnoza jest taka, że obecnie fantastyka znajduje się znów na etapie poszukiwania swojego języka, tożsamości – powtarzając trendy ogólnokulturowe – kreślenia nowych granic. Mielibyśmy zatem do czynienia ze wznoszeniem murów nowego „getta”, tylko tym razem już świadomie, od środka. W tym ujęciu to fantaści chcą się w nim zamknąć, a nie są zamykani odgórnie. Zresztą, „chcą” czy „muszą” – żeby właśnie nie roztopić się w oceanie kultury-bez-przymiotników – to znów kwestia dyskusji.
Tym samym mam wrażenie, że następuje powrót do korzeni; jak u Tolkiena – po wyprawie „tam” przychodzi etap „z powrotem”. Wysyp wszelakich zinów, darmowych antologii sieciowych, renesans małych konwentów (w opozycji do molochów w postaci komercyjnych festiwali na kilkanaście-kilkadziesiąt tysięcy uczestników), coraz liczniejsze vlogi tematyczne to tego oznaka i zwiastun.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że fantastyka wygrała bój o popkulturę. To oczywiście cieszy, bo można mieć nadzieję, że przykładowo osoba zachwycona fabułą „Cyberpunka 2077” z czasem sięgnie po „Neuromancera” Gibsona. Jeśli jednak ta nadzieja okaże się złudna, to czy przypadkiem nie grozi nam „gatunkowa pauperyzacja” i utrwalanie oczywiście krzywdzących stereotypów o fantastyce?
Każde pokolenie musi odkryć swój Amerykę. Każde zatem wyważa też otwarte drzwi – ale musisz to zrobić sam, inaczej nie zaakceptujesz tego, co czeka za progiem.
To, co dzieje się obecnie, to kolejna zmiana paradygmatu: czytania, oglądania, przeżywania popkultury. Fantastyka, w jakiej dorastałem, to fantastyka polemiki, drugiego dna, poszerzonego kontekstu, „problemu”; „szkiełka i oka”, jeśli mówić o tym najbardziej rozpoznawalnymi metaforami. Z kolei najnowsze dzieła kultury chłonie się (bardziej) emocjami niż intelektem; to książki-seriale-filmy-gry bardziej dla „serca i czucia”. Tego nas uczą socialmedia, memy, sieciowe wojny nowoczesnych plemion. Czy to źle? Zależy, od której strony patrzeć na ten proces, wedle jakie etyki go pozycjonować. „Starej” – wówczas zobaczysz zapewne degradację; to, co kiedyś było dopiero początkiem rozmowy o tekście, dziś jest jego konkluzją. „Nowej”? Wtedy zrozumiesz, że to kwestia nowego języka, który dostosowuje się do medium – w którym chodzi o to, żeby było szybciej, głośniej, mocniej (bo inaczej cię w ogóle nie zauważą, usłyszą, respektują).
Ale to tylko jedna strona medalu. Chciałbym myśleć, że fantastyka wygrywa ten bój o współczesną kulturę popularną nieprzypadkowo – jako nie tylko najbardziej atrakcyjna wizualnie i najłatwiejsza do kapitalizacji, ale równocześnie jako najbardziej pojemny, plastyczny język, którym można mówić o współczesności, metaforyzować kalejdoskop najświeższych zmian.
Jacek Dukaj niedawno zapytany przeze mnie o to, czy należy się spodziewać „kogoś trzeciego”, następcy intelektualnej i twórczej schedy Stanisława Lema i jego, odpowiedział, że nie będziemy już, w przypadku tej nowej osoby, mówić o rzemiośle literackim, ale o innej formie medium, raczej grze lub serialu. Wiemy z jego „Po piśmie”, co sądzi o ewolucji czytelnictwa – staniemy się, a w zasadzie przyszłe pokolenia staną się, „przeżywaczami”, porzucą pismo na rzecz mediów bardziej dostosowanych do „zmysłów małpy”, czyli właśnie filmów, seriali i gier. Jak Ty, jako pisarz SF, futurolog, sytuujesz rolę i pozycję literatury w nie tak znowu odległej przyszłości?
Mówisz przyszłe pokolenia – ja twierdzę: to już się dzieje. Kto ma rząd dusz najmłodszych pokoleń czytelników-graczy-oglądaczy? Nie pisarze; czasem nawet nie twórcy sensu stricto – tylko celebryci lub anonimowe memy-tiktoki-copypasty.
Czytanie – i pisanie – w tym świecie to w dużej mierze ćwiczenie ze zdolności do utrzymywania uwagi. Nie chcesz się rozpuścić w oceanie niekończących się cudzych ćwierknięć, postów, instastories, komentarzy – otwierasz książkę i wypuszczasz kotwicę, która przytrzymuje cię przy jednym nieistniejącym świecie; pomaga zagęścić uwagę. Wyzwanie polega na tym, żeby jak najdłużej pozostać w tym zanurzeniu, wytrwać w czytelniczym skupieniu do końca zdania, akapitu, rozdziału. Ułożyć w głowie logiczny ciąg wydarzeń – zamiast pozbawionego jednego motywu kolażu luźno przystających do siebie sieciowych obrazów. Dziś, zwłaszcza dla osób 40+, brzmi to może jeszcze jak ekstrawagancka fantazja o czytelniczym zen, efekciarskiej jodze dla umysłu, ale jutro?
Paradoksalnie to powinno sprawić, że literatura nie zniknie. Jeśli ucieczka od świecącego cały czas w oczy stroboskopu socialmediów – połączonego z pręgierzem, w którym wszystko jest publiczne, a nic intymne i prywatne – będzie wiodła przez baśniowe neverlandy, to kto w końcu nie poszuka w nich schronienia? Czy to już się nie dzieje? Czym innym jest obecny wzrost popularności seriali i w ogóle wszelakiej fikcji, niezależnie od medium? Być może książki czeka podobny renesans, i to nie tylko w cyfrowej wersji e- lub audioboów – już dziś niektórzy czytelnicy wybierają świadomie papier, żeby owo doświadczenie odcięcia od hałasu współczesności, pożywka dla zmysłów i masaż dla mózgu były jak najpełniejsze. Obserwowana obecnie druga fala zainteresowania historiami YA (tekstami z Wattpada, komiksami, mangami) byłaby tego najdosadniejszą zapowiedzią?
Nie będę Cię pytał o „młodych autorów”, ponieważ w jednym z wywiadów wyjaśniłeś, że ta kategoria jest szeroka i głęboka niczym korytarze Morii. Ale ty, jako redaktor działu prozy polskiej w „Nowej Fantastyce”, jak nikt inny obserwujesz aktualnie poruszane obszary tematyczne, wykorzystywane nurty, gry z tradycją czy nawet walkę z nią. Wydaje mi się, że fantastyka to gatunek, który w tempie nieporównywalnym do jakiegokolwiek innego korzysta z reguły sylwiczności, rozgałęziania. Jego forma wciąż się powiększa, wciąż powstają nowe podgatunki albo nawet podgatunki podgatunków (w końcu imię różnych „punków” jest Legion). Zdaje sobie sprawę, że odpowiedź na to pytanie warte jest nawet osobnej monografii, ale czy w jakiś sposób byłbyś skłonny do skategoryzowania tematów i gatunków, wśród których twórcy poruszają się obecnie najchętniej?
Wyraźne trendy, jak mi się wydaje, są trzy.
Po pierwsze – brak wyraźnych trendów. Internet rozbił się na internety, fandom na fandomy – czemu fantastyka nie miałaby się rozwarstwić na fantastyki? To, co jest popularne w twoim czytelniczym kręgu – okazuje się zupełnie nieznane na sąsiednim feedzie. Z jednej strony to dobre – bo powinno stymulować różnorodność. Trzeba się tylko wykazać chęcią i zacięciem, by rozbijać szklane klosze, w których zamykamy się za sprawą socjalmediów. Z drugiej – poszczególne tytuły mają często zaledwie po kilkaset egzemplarzy nakładu; jakie klasycznie działające wydawnictwa mogą sobie na to pozwolić? Obserwowany w ostatnim czasie wysyp oficyn vanity i selfpublishingowych to rynkowa odpowiedź na tę sytuację.
Po drugie – fantastyka staje się coraz bardziej jednolita; to tylko pozorny paradoks. Ton nadaje anglojęzyczna metropolia, która coraz mocniej kolonizuje swoje peryferia. Twórcy piszą w mnóstwie różnych konwencji, -punków, scenografii, króluje remiks znanych motywów i mash-up. A jednocześnie większość tych historii jest pisana bardzo podobnie na poziomie stylistyki i formy – strukturalnie są one coraz bardziej podobne do rozbudowanego scenariusza, uproszczone literacko, stylistycznie znormalizowane. Największą szansę na przebicie się mają historie prawie-filmowe, które operują przede wszystkim scenami-obrazami, dialogami i dramaturgią budowaną na klasycznym trzyaktowym podziale. Teksty bardziej dyskursywne, nienastawione jedynie na akcję, tylko na dialog idei – jak w klasycznej science fiction właśnie – najczęściej dostają łatkę „historii bez fabuły”. I tutaj, podobnie jak w mediach cyfrowych, coraz bardziej kluczowe stają się „emocje”.
Coraz silniejsza staje się także twórczość fanfiction, darmowe antologie i platformy z opowiadaniami – literatura robiona przez amatorów, często anonimowa, prezentowana poza dawnymi ośrodkami dystrybucji prestiżu, tj. wydawnictwami. Żyjemy w czasach kultu amatora, nieufności wobec autorytetów – trudno zatem, żeby było inaczej. Internet to naturalne środowisko dla tego typu tendencji.
A jeśli chcielibyśmy się skupić na samych opowiadaniach, wybijającą się tendencją wydaje mi się obyczajowość, problemy z akceptacją, przewijające się w tle kwestie zdrowia psychicznego. Klasyczny tekst w tym duchu opisuje dziś nie tyle kosmiczną spaceoperową wojnę w galaktyce czy starcie królestw fantasy, tylko dobrą, spokojną, pełną akceptacji codzienność pogubionych młodziaków, bardzo często tylko lekko oprószoną magią. Czy można to czytać jako centralną fantazję Pokolenia Z – sen o patchworkowej rodzinie pełnej akceptacji? Bez konfliktu, bez antagonisty, bez moralnych dwuznaczności; tylko zapis najgłębszych pragnień o świecie, w którym fantastyka służy do tego, żeby go ulepszyć, poprawić, wygładzić. Jest to w pewien sposób rozczulające – a w innym aspekcie tragiczne, poruszające. Obity w plusz krzyk rozpaczy.
Po tym, co tu i teraz, chciałbym jeszcze powrócić do historii. Po transformacji ustrojowej mieliśmy wyraźny „zwrot czytelniczy” ku klasycznej fantasy, nagle fantastyka naukowa przestała być „tą pierwszą”. Skąd to pragnienie zanurzenie w neverlandzie zamiast dalszego marzenia o gwiazdach i innych planetach? Przykładowo fantastyka socjologiczna, nasz sztandarowy gatunek okresu PRL-u, niemal przestała istnieć, przynajmniej w powszechnej świadomości. Oczywiście nie trzeba już było grać z cenzurą, ale na pewno wciąż istniały i istnieją problemy, które jej językiem można poruszyć.
Patrz: czy nie pozostaje to w zgodzie z logiką ostatnich zmian cywilizacyjnych, technologicznych i kulturowych? By przeżywać emocje bohaterów, nie trzeba eksplorować oryginalnych, nowych światów; wystarczą tylko znane i lubiane dekoracje, żeby cieszyć się fantastyką retro czy spetryfikowanymi w swoim klasycznym kształcie konwencjami. Gdzie się podział New Weird, wychylona w przyszłość SF, szalona i odważna psychologicznie groza poza gatunkami (na kształt tego, co w literaturze robiła kiedyś np. Kate Koja, a w komiksie robi Charles Burns)? Choć akurat wydaje się, że w horrorze trwa właśnie ciekawy ferment, zarówno tym literackim, jak i przede wszystkim filmowym.
Nie mam oczywiście nic przeciwko fantastycznym „gatunkom”, sam lubię te zabawy. Ale czy jednocześnie zagłębiając się w podobne autotematyczne gry, fantastyka nie traci czegoś istotnego, co czyni ją wyjątkową nie tylko na poziomie scenografii? Spójrz na cyberpunk – na fali popularności gry Redów pojawił się renesans podobnych tekstów, ale chyba wszystkie z tych, z którymi się zapoznałem, rekonstruują ten świat w zgodzie z klasycznymi kreacjami Gibsona, Sterlinga czy Cadigan; to znaczy autorzy piszą je tak, jakbyśmy dalej mieli lata 80., w polityce Zachodu ton nadawał darwinizm społeczny spod znaku Thatcher i Regana, a w gospodarce największa konkurencja groziła ze strony „japońskich tygrysów”.
Okej, w centrum cyberpunka od początku znajduje się zaawansowana technologia skonfrontowana z przemianami społeczeństwa poddanego presji kapitalizmu. High tech, low life. Czemu zatem nie uwspółcześnić tych klocków? W takim układzie tłem podobnych tekstów powinno być dziś (na przykład) geopolityczne napięcie między USA a Chinami, rewolucja społeczna spod znaku walki o inkluzywność oraz kapitalizm interesariuszy Klausa Schwaba – bo to wydają się zagadnienia, które nadają ton współczesności. Jeśli piszesz cyberpunk i o tym nie wspominasz, to znaczy, że od początku robisz unik, tworzysz żywą skamienielinę – może uroczą, elegancją i efekciarską, ale czy aktualną? To oczywiście nie tylko kwestia cyberpunka – cała nostalgiczna SF boryka się z tym problemem.
To nie tylko specyfika polska, ale u nas czytam to trochę przez pryzmat boju o fantastykę problemową i rozrywkową, który trząsł polskim fandomem przed dwoma dekadami; kto dziś w ogóle pamięta o podobnym rozgraniczeniu (lub traktuje je serio)? Coraz mniej jest fantastyki innej niż „rozrywkowa” – wojna została wygrana, ale okazało się, że zwycięstwo smakuje chyba inaczej, niż się spodziewano. Nie mam problemów z mądrym eskapizmem w duchu tego, o czym pisał Tolkien w „O baśniach”, a ostatnio przypominał Radek Rak – lubię fantastykę jako plaster na duszę i niezobowiązującą rozrywkę. Pytanie, co z niej pozostanie, jeśli ostaną się w niej tylko takie teksty; czy na tym można zbudować osobną popkulturową tożsamość?
Jednak ta problemowa fantastyka wciąż ma się chyba nieźle – i w tym momencie chciałbym przejść już do Twojej twórczości. Gnoza została wyróżniona „Złotym wyróżnieniem 2022” w Nagrodzie Literackiej imienia Jerzego Żuławskiego, była również nominowana do Nagrody imienia Janusza Zajdla oraz Polskiej Książki Roku w Konkursie „Nowej Fantastyki” – jest to powieść będącą swego rodzaju nowoczesną mgławicą, w dobrym tego słowa znaczeniu. Mieszasz style, języki, cytaty, wpisujesz problematy starych utworów w nowe konteksty, co finalnie skutkuje zmienieniem ich pola znaczeniowego i uzyskaniem efektu oryginalności.
Chciałbym jednak rozpocząć ten etap naszej rozmowy na modłę analizy szkolnej, czyli… od tytułu. Gnoza oznacza wiedzę pochodzącą z poznania intuicyjnego, która może prowadzić ku zbawieniu – to, co mówię, to oczywiście bardzo podstawowa definicja, ale korespondująca z polem problemowym Twojej powieści. Upadek Ducha, uwięzienie w świecie materii, walka pomiędzy tym, co cielesne, co ponadmaterialne i co sztuczne… to wszystko w tej historii jest, ale czy nie było obaw, że dla „statystycznego czytelnika” semantyka tytułu będzie zbyt nieprzejrzysta i nie zachęci do sięgnięcia po powieść? On, bardzo słusznie zresztą, zapowiada, że modelowy odbiorca powinien orientować się w kwestiach filozofii, ewolucji czy religioznawstwa, ale wiemy przecież też, jak ważny jest dziś marketing wydawniczy…
Najpierw pierwsza część pytanie – w jakim stanie jest dziś hard SF. Mówisz, że chyba nie jest najgorzej; i jeśli falsyfikujesz to w ten sposób, że taką fantastykę cały czas się pisuje, to owszem, podobne tytuły się pojawiają, a my cały czas mamy możliwość czytać nowe książki np. Zbierzchowskiego, Kosika, Salik czy brawurowo pomyślaną antologię „Utopay”. Te tytuły dostają wyróżnienia branżowe, nominacje itp. Ale jeśli przyjmiemy inną metodę falsyfikacji tezy – np. czy autorzy mogą się utrzymać z pisania takiej fantastyki – odpowiedź nie będzie już tak wesoła. Szeroko rozumiana SF to dziś nisza, a hard SF – to nisza w tej niszy.
Postawiłbym tezę, że książki takie jak „Gnoza” – i lepsze – pisze się obok wszelkich kalkulacji marketingowych, z tęsknoty za podobnym typem literatury, dla artystycznego wyzwania albo z powodu jeszcze innego podobnego niedzisiejszego bzika; jedynym czytelnikiem, o którym wiesz z całą pewnością, że pozna tę książką, jesteś ty sam. Jak widzisz, niewiele jest w tym kombinowania, i chwała wydawnictwom – z nieocenionym Powergraphem na czele – że wciąż są skłonne ryzykować z tego typu fantastycznymi ekscesami.
Sama „Gnoza” to w tym kontekście list miłosny pisany do science fiction mojej fantastycznej młodości – do tych wszystkich Wattsów, Strossów, Dukajów, Eganów, Stephensonów, którzy uczyli myśleć po sajensfikszynowemu pokolenie czytelników na początku tego wieku. Punktem wyjścia była w niej klasycznie Dukajowa metoda „zobiektywizowania” abstrakcyjnej idei i rzucenia jej na rzeczywisty świat. W „Innych pieśniach” była to charyzma/forma, w „Lodzie” historia – a w „Gnozie”, cóż, gnoza. Co by było, gdyby intuicje gnostyków były obiektywnym prawem wszechświata, kolejnym, do tej pory ukrytym prawem natury? I dalej już poleciało.
Poza bardzo dużym stężeniem refleksji czy eksperymentami na języku „Gnoza” ma w sobie wiele z poetyki powieści cyberpunkowej czy też thrillera. Tak sobie myślę, czy nie jest to Twoja odpowiedź na spór, o którym rozmawialiśmy wcześniej, swego rodzaju „ożenienia problemu i rozrywki”?
Bardzo lubię książki, w których forma dopowiada treść. Znowu trzeba by przywołać Dukaja, ale i wszelkiej maści nowofalowców, eksperymentatorów, postmodernistów. Jak piszesz o rozpadzie osobowości lub społeczeństwa – język, struktura tekstu też powinna się w pewnym momencie zachwiać. Gdy tematem jest zanik uczuć i emocji – narracja też pasuje tu bezduszna, chłodna i matematycznie precyzyjna. Albo przeciwnie – barokowa i nadmiarowa, jeśli tematem jest przebodźcowanie przedstawionego świata. „Gnoza” to trochę próba wykreowania właśnie takiej rzeczywistości: przeładowanej informacją, zanurzonej w kilka Warstw AR jednocześnie, na stałe przyspawanej do sieci; krajobrazu po detonacji bomby megabitowej. Jeśli chcesz, żeby czytelnik poczuł choć część zagubienia bohaterów, musisz go zanurzyć w podobnie gęstej zupie z danymi.
Idąc konsekwentnie tym tropem, kluczem do „Gnozy” okazuje się rzeczywista gnoza – przekonanie o tym, że istnieje sekretna wiedza o świecie, jego prawdziwych mechanizmach i sekretnych warstwach, ukryta w tym białym szumie. Poszczególne części książki odwołują się do określonych tekstów i praktyk gnostyków, symbolika „na górze” odpowiada rzeczywistości „na dole” („jako w niebie tak i na ziemi”), Warstwy AR przenikają się z kolejnymi warstwami gnostycki epifanii, całość jest pisana dość hermetycznym językiem, a relacje między bohaterami porządkuje klasyczny manichejski dualizm, który niebezpiecznie przegląda się we współczesnej plemienności, podziale na „my” i „oni”; i tak dalej, i tak dalej.
Lektura tej powieści – w zgodzie z tymi założeniami – powinna być jak gnostycka inicjacja, kolejny etap rytuału, który przybliża cię coraz bardziej do gnosis o świecie ukrytym, schowanym za woalem ułudy (dziś powiedzielibyśmy: postprawdy). To oczywiście tylko zabawa wyobraźni, nie ewangelizacja, ale czytelnicy zaznajomieni z historycznym i filozoficznym kontekstem gnozy powinni mieć dodatkową frajdę z odkrywania podobnych powiązań w powieści. Nie jest to jednak niezbędne, żeby cieszyć się lekturą i jej warstwą science fiction; jak zawsze przy tego rodzaju tekstach. Historię Matyldy i jej podróży w poszukiwaniu ojca da się zrozumieć bez encyklopedii pod ręką, tak mi się przynajmniej wydaje.
Z drugiej strony, od pewnego czasu szukam książek maksymalnie gęstych, skondensowanych w objętości, ale i z zipowaną treścią. Zresztą, nie tylko książek – jak wiem, że serial ma więcej niż trzy sezony, to najczęściej omijam go z daleka; niekończące się cykle, prequele i spin-offy to nie do końca moja bajka. „Gnoza” to też byłaby próba takiego pisania: maksymalnie skondensowanego i napakowanego konceptami, ideami, treścią. W ogóle na początku sądziłem, że uda mi się z niej zrobić opowiadanie, maksymalnie minipowieść. A skończyło się na powieści, niedługiej, ale już regularnej.
Chciałbym nawiązać do jednego mojego tropu interpretacyjnego, wydaje mi się, że trochę innego niż te, które głównie przewijają się w krytycznoliterackich odczytaniach Twojej powieści, raczej pobocznego. Stworzyłeś świat, gdzie wygasły już wielkie konflikty, zostały zażegnane kryzysy znane nam z tu i teraz, a ludzkość wędruje przez kolejne warstwy tego, co wirtualne. Mamy więc pokój. Czy to nie jest przypadkiem swego rodzaju ironiczna odpowiedź na koncepcję „Końca Historii” Fukuyamy? Ona została już ostatecznie zanegowana w naszym świecie i w naszym kręgu kulturowym za sprawą rosyjskiej inwazji na Ukrainę, ale podczas lektury „Gnozy” miałem wrażenie, że jakieś jej echa tam rozbrzmiewają. Na zasadzie: „oto jest świat doskonały, tylko jakoś łzy nie chcą przestać płynąć”?
Trafne. (I ładnie powiedziane, dziękuję). Materiały do „Gnozy” zbierałem przez jakieś ostatnie pięć lat, a sam pomysł dojrzewał jeszcze dłużej. Ale pisać zacząłem jesienią 2019. Kończyłem, gdy zaczynała się pandemia – i już jej pierwsze miesiące pokazały, że właśnie kończy się świat, jaki znamy. A przecież pandemia to był dopiero początek – właśnie znajdujemy się w samym centrum skatalizowanej w ten sposób zmiany i wojna w Ukrainie to tylko jedna z jej odsłon.
W tym sensie „Gnoza” mogłaby być potraktowana jako suma nadziei, leków, obaw, wyzwań, horyzontów czy aspiracji, jakie zachodnia cywilizacja stawiała przed sobą przez ostatnie 20–30 lat. Być może tak mógłby wyglądać zbiorowy sen o przyszłości, śniony z centrum tej międzyepoki, w której zamarzła historia, a która rozpoczęła się po upadku ZSRR i trwała właśnie do pandemii. Jeśli udało mi się złapać tamten stan ducha na literackiej stopklatce, mógłbym się tylko cieszyć. Dziś już chyba – nie uciekając w utopijną fantazję – przynajmniej przez kilka najbliższych lat nie udałoby się napisać takiej książki, w której za około pół wieku ludzkość swobodnie przemieszcza się po Układzie Słonecznym. Czy po pandemii, wojnie, kryzysie energetycznym i wszystkim, co z nimi związane, nie mamy raczej wrażenia, że cofnęliśmy się w rozwoju cywilizacyjnym, wytraciliśmy impet? Bajki o rychłym podboju Marsa to być może zawsze były bajki – ale jednak wczoraj wierzyć w nie dało się jakby łatwiej.
Z racji równoległych wobec Gnozy lektur nie mogę nie zapytać o „Po piśmie” Dukaja. Nasz czołowy fantasta, jak już mówiliśmy, opisuje w swej książce „człowieka pospiśminnego”. Zawsze miałem wrażenie, że Dukaj opisuje już jakąś nową rasę, ludzi obcych wobec człowieczeństwa, jakie znamy. Uzgodniliśmy, że to już się dzieje, ale czy może ludzie w „Gnozie” to właśnie ta „nowa rasa”, już w pełni ukształtowana? Tam sztuczna inteligencja pisze już nawet wiersze! I to o wiele lepsze niż wujek Google…
W popkulturze pokutuje przekonanie, że ludzie nie różnią się przez epoki. Przeniesiesz się do Rzymu, nauczysz łaciny – i chwila moment, a wmieszasz się w tłum, zaczniesz żyć jak rasowy patrycjusz. Przeniesiesz się do średniowiecza – i też będzie tam umiał żyć, marzyć, dogadywać się z sąsiadami. Albo w epokę brązu. Albo do indiańskiej społeczności jeźdźców Wielkich Równin. I zawsze napotkasz te same definicje miłości, równości i szczęścia.
Moja intuicja jest inna: choć biologicznie tacy ludzie niczym się nie różnili, działali na zupełnie innym programie kulturowym. Hardware jest podobny – ale software już niekoniecznie. A teraz nowy rodzaj człowieka powstaje właśnie na naszych oczach, i zmienia się też – osadzona na konkretnej technologii – formująca go kultura. Być może Dukaj myli się w szczegółach – ale wydaje mi się, że widok z lotu ptaka kreśli precyzyjny i wyraźny. Wystarczy się rozejrzeć, już żyjemy w takim pejzażu – a przecież to dopiero początek.
„Gnoza” to poniekąd próba literackiego zilustrowania podobnych intuicji. Z tym że tu dominującą technologią jest już Augmented Reality i wszechobecne Warstwy (metaversy?), w których żyją bohaterowie. Fun fact: kiedy pisałem tę książkę, jedyny metavers, jaki znałem, to był ten z „Zamieci” Stephensona; a teraz proszę, z każdą chwilą budzimy się trochę bliżej tego świata.
Sprawdź, gdzie kupisz:
Stosujesz w „Gnozie” znany z Chin systemem „punktów obywatelskich” – myślisz, że w przyszłości wszyscy możemy być punktowani za bycie „społecznie użytecznymi”? Przyznam, że fascynuje mnie i przeraża ta wizja.
A co cię w tym fascynuje? Bo mnie przede wszystkim przeraża. Ale to ocena w zgodzie z odchodzącą w przeszłość, „wczorajszą” etyką, dla której indywidualizm i wolność jednostki to były dogmaty. Zauważ, że w nowym świecie przykłada się do nich mniejszą wagę – bardziej liczy się np. kolektywizm, bezpieczeństwo, społeczeństwo. (W ten sposób wolnościowy zachodnioeuropejski mindset z ostatnich 500 lat nadpisuje się mindsetem dalekowschodnim, autorytarnym, centralnie sterowanym?). Być może za dwa, trzy pokolenia, jeśli ktoś będzie unikał podpięcia pod podobny system obiektywizowania własnej użyteczności społecznej, pozostali ludzie będą go unikać, jak dziś stronisz od oszustów, złodziei i bandytów – uznając te zachowania za karygodne, jak próbę oszustwa, wyłudzenia czy niepłacenia podatku.
Zależny od nieustannej inwigilacji chiński Social Credit System to najprostszy sposób na gamifikację społeczeństwa i naginanie jego zachowań do pożądanych norm. Zachodnie socjal media i „kapitaliści nadzoru”, żeby użyć sformułowania Shoshany Zuboff, nie pozostają za nim daleko w tyle. Idee mogą być szczytne, ale pozostaję nieufny wobec podobnych prób i pychy samozwańczych zwrotnicowych dziejów, którzy chcieliby ręcznie sterować Historią i Człowiekiem. Who watch the watchers?
Trochę pod wpływem Bachelarda lubię sobie nazywać różne typy wyobraźni. Tę należącą do Rafała Kosika nazwałem „architektoniczną”, Twoja wydaje mi się „smartfonowa”. To oczywiście robocze określenie, ale chodzi o to, jak umiejętnie łączysz różnego rodzaju języki naszej nowoczesności. „Gnoza” jest swego rodzaju „polifonią postępu” – co powiesz na taką klasyfikację?
Toś mnie zastrzelił… Nie wiem, czy potrafię coś powiedzieć o typie wyobraźni – ale może ugryzę to tak: „Gnoza”, a zwłaszcza jej pierwsza część, „Powołanie Matyldy”, faktycznie próbuje opisać „rzeczywistość smartfonową” i to wszystko, co w naszym życiu zmieniło upowszechnienie telefonów z dostępem do sieci i mediów społecznościowych. Więc może coś byłoby na rzeczy – nie tyle mówię o typie wyobraźni, co raczej o tym, że da się myśleć o „Gnozie” jako o „powieści ery smartfonów”. W każdym razie wydaje mi się, że oddanie tej polifonii postępu, o której wspominasz, to wyzwanie, z którym warto się dziś zmierzyć, zwłaszcza w prozie SF.
No i na koniec najbardziej banalne pytanie, ale wybacz, to silniejsze ode mnie. Jakie są Twoje najbliższe plany pisarskie?
Na tyle, na ile można powiedzieć – w 2023 powinno ukazać się słuchowisko, które napisałem razem z Michałem Protasiukiem. Dystopijne klimaty, współczesność podniesiona do kwadratu i ekstrapolowana w niedaleką przyszłość, znany tytuł, do którego ten tekst się odwołuje – tyle chyba mogę powiedzieć na tym etapie, żeby nie storpedować komunikacji wydawcy. Tekst już w każdym razie jest napisany. Z Pawłem Majką z kolei myślimy też o drugiej – z trzech zaplanowanych – części „Kłębowiska żmij”, serii historyczno-przygodowej ze szczyptą fantastyki w tle, którą też piszemy od razu pod audio. Koniec średniowiecza, Wawel, dwór Jagiełły, krakowskie bractwa żebracze, pełniące funkcję ówczesnej miejskiej mafii, litewskie puszcze, oczywiście w funkcji badassów ci straszni Krzyżacy. Kto ciekaw pierwszego tomu, zapraszam na Storytela. No i od jakiegoś czasu wącham się z gamedevem. Wyzwanie jest mega ciekawe, medium wymagające i z potencjałem, pole do działalności kreatywnej szerokie, choć mocno już zagospodarowane. Ale to tylko podbija stawkę. Jednym słowem: góra, na którą warto się wspinać. Zobaczymy, czy coś uda się z tym zdziałać.
Bardzo dziękuję za rozmowę!