Gorący temat

Plama światła – wszystkie dzieci Antrovisu [recenzja]

Sięgając po „Plamę światła” nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Owszem, znam twórczość Pawła Matei choćby ze zbioru „Nocne” (jest w nim jedno z lepszych opowiadań polskiej nowelistyki grozy współczesnej „Ktoś powinien coś z tym zrobić”), co sugerowałoby po próbie powieściowej prozę bardzo dzieżką, duszną, wzbudzająca mocno egzystencjalne, choć nieoczywiste lęki. Jednak z drugiej strony sam autor, zapowiadając publikację książkową sugerował, że będzie to proza zdecydowanie lżejsza, uderzająca w bardziej letnie, wakacyjne, mniej oniryczne tony, niż dotychczasowe teksty.

Byłem więc – jako odbiorca – nieco na rozdrożu. Nastawiałem się sugestywnie, po wcześniejszym dorobku, na mrok i ciężar, a z drugiej strony szukałem pewnej lekkości, otwartości na nowe tematy, które zresztą sugeruje opis powieściowej fabuły.

Dostałem coś pośredniego, czego nie spodziewałem się zupełnie, ale nie mogę powiedzieć, bym czuł się zawiedziony. Przede wszystkim dlatego, że Mateja zwyczajnie potrafi pisać. I mam tu na myśli – abstrahując chwilowo od pomysłów na koncept fabularny – zwyczajne składanie literek w zdania, a tych z kolei w dłuższe akapity tekstu. Jego styl, składnia, sposoby prowadzenia narracji czy zasób słownictwa powodują, że lektura stanowi przyjemność dla tych, których interesuje coś więcej, niż samo tempo akcji, czy wykorzystanie fabularnych klisz.

Co do gatunkowej przynależności, mam z „Plamą światła” nielichy problem, bowiem przez podjętą tematykę dałoby się jeszcze z grubsza zakwalifikować powieść Matei czy to do któregoś z odłamów science fiction, czy nawet podryfować z ową kwalifikacją w kierunku grozy właśnie, ale już w trakcie lektury dojść można do wniosku, że to raczej powieść obyczajowa z elementami SF, niż czysto gatunkowy przykład fantastyki lub horroru. Na tej płaszczyźnie pojawia się zaskakująca zbieżność gatunkowa z ostatnią powieścią Łukasza Orbitowskiego – „Chodź ze mną”, bo przecież tam także osią całej fabularnej struktury, na której buduje autor, są Obcy, UFO, czy – pozostając w terminologii mniej znanej powszechnie, ale właściwszej dla naszego kraju, NOL-i, tj. Niezidentyfikowanych Obiektów Latających.

Tematyka owych NOL-i, UFO, czy jak ich tam zwał stanowi dla Matei punkt wyjścia. A ściślej, nie ich samych, ale ludzi, którzy święcie wierzą w ich istnienie, kwalifikując je jednocześnie w jednoznaczny sposób jako afirmacje kosmicznej, obcej siły, mającej na celu wyłącznie uratowanie ludzkości (wybranych jednostek), poprzez uświadomienie i rozwój ich wewnętrznych jaźni, a w wyniku tego zespolenie z całą kosmiczną świadomością (Edyta Górniak z pewnością lubi to). Cóż, w czasach obecnych takie przeświadczenia budzić będą raczej powszechny śmiech, ale jestem wystarczająco podeszłym wieku, by pamiętać dobrze mocno obecną w rodzimej przestrzeni publicznej fascynację UFO oraz obecność w przestrzeni publicznej takich organizacji (z braku lepszego określnika) jak choćby kosmiczna sekta Antrovis. To na ich podbudowie konstruuje fabułę Mateja, bo to na festiwal grupy o podobnym profilu, odbywający się gdzieś na bieszczadzkich połoninach wybierają się dwie przyjaciółki – główne bohaterki „Plamy światła”. To, co ma być relaksem na łonie natury, a zarazem zabawną przygodą przerodzi się w doświadczenie dziwne, niepokojące, a w końcu finalnie traumatyczne. I – na pewnej płaszczyźnie niewątpliwie także tragiczne. Spotkani w czasie trwania zjazdu ludzie okażą się mieszanką nieszkodliwych dziwaków i niebezpiecznych sekciarzy, na niebie pojawiać się będą niezidentyfikowane obiekty, a między dziewczynami zacznie rodzić się niepokojący rozłam w podejściu do zjawiska będącego przewodnim tematem całej bieszczadzkiej imprezy…

Fabuła powieści okazuje się bardzo stonowana przez większość książki, dopiero pod koniec, w finale autor pozwoli sobie na typową dla siebie oniryczność i zabawę w niedopowiedzenia. Przez cały czas towarzyszy, owszem, lekturze nerwowe napięcie, swoiste oczekiwanie – umiejętnie zresztą podsycane poczuciem okresowego obserwowania, tajemniczej obecności, jakiej doświadczają kolejni bohaterowie – łagodzone sielankowością bieszczadzkiego biwakowania, mocno przepełnionego używkami i ogólną swobodą relacji. Kojarzy się atmosfera powieściowego festiwalu z nastrojem Przystanku Woodstock w skali mikro, gdzie oddawanie się kontemplacji prostych radości wynikających z wykorzystania różnorakich używek i bliskości przyrody jest aspektem kluczowym, często w stopniu bardziej dla uczestników znaczącym, niż muzyka towarzysząca. Ta dość nietypowa dla Matei lekkość prozy jest zaskakująca, ale bynajmniej nie niesatysfakcjonująca – jak wspomniałem na początku. To swoista gra z czytelnikiem, rodzaj zabawy, konfrontującej go z nieznanym w sposób niebezpośredni, zawoalowany, podawany nieśpiesznie, ostrożnie, w bardzo małych dawkach.

Jednocześnie wspaniale wybrzmiewają postaci, kolejno poznawane przez nas coraz lepiej, z których chyba każda ma mniejsze lub większe sekrety, z których każda zdaje się mieć mniej oczywisty cel, który przywiódł ją na przedmiotowy festiwal. Cel mniej lub bardziej metafizyczny, przyziemny, racjonalny lub duchowy. Powoli autor odkryje przed nami je wszystkie.

Szukając odruchowych porównań dla opisania tej specyficznej gatunkowo powieści na myśl przychodzi mi skojarzenie równie dla mnie wyraźne, co odległe i nieoczywiste – z „Bezpiecznej jazdy, matko” Carla Abrahamssona. Łączy obydwie powieści swoboda i otwartość w podejściu do kwestii metafizycznych i „kosmicznych”, ale też stylistyczna lekkość połączona z ciężarem podejmowanych rozważań. I elementy fantastyczne, grające przecież rolę jak najbardziej znaczącą, ale nie wysuwające się na pierwszy plan fabularnej narracji, pozostawiając tę w pierwszej kolejności opowieścią o ludziach. Owszem, Mateja i Abrahamsson sięgają po odmienne zagadnienia, dochodzą do innych wniosków. Ten pierwszy ogranicza swoją literacką przestrzeń do bieszczadzkich połonin, kiedy drugi miota swoim bohaterem po całym niemalże świecie… Ale zdaje się, wykazują podobną literacką wrażliwość i umiejętność opisywanie rzeczy niezwykłych z pozoru banalnie prostymi słowami. Opisywanie „nieopisywalnego” jest dostępne pisarzom nielicznym, z których ci unurzani w weirdzie okazują się nad wyraz do takiej prozy predysponowani. Przykładem jest właśnie Mateja, zrodzony ze „śląskiego weirdu” – zdającego się stanowić osobny, autonomiczny gatunek na literackiej mapie Polski – autor, który umiejętnie zagląda poza podszewkę osnowy rzeczywistości i opisując to, co gdzieś poza naszym, zwyczajnym postrzeganiem. U niego bezmiar Bieszczad to tylko pozorna sielskość, obcowanie z pięknem natury, bo owa natura kryje w sobie tajemnice, staje się swoistą bramą do sekretów Kosmosu, który nie tylko jest obserwowany przez nas, ale również – a może nawet z większą uwagą i ciekawością – spogląda na nas. I w nas i przez nas, na wskroś.

„Plama światła” nie jest powieścią łatwą do przyswojenia, z jednoczesną łatwością czytania. Mateja potrafi zauroczyć czytelnika stylem, z równie swoistą hermetycznością przekazu, który nie każdy zdoła zaakceptować, nie każdy odbierze właściwie. Z którą nie każdy będzie miał chęć się w ogóle zmierzyć, przez co odrzuci „Plamę światła” jako powieść zbyt niedookreśloną, za mało wpasowaną w wyraźne gatunkowe ramy. A szkoda by było, bo proza Matei to naprawdę literatura ciekawa, wyrastająca z weirdu, poszukująca tego co nieoczywiste, nieznane, a czasem tylko jeszcze nienazwane właściwie.

Plama światła

Nasza ocena: - 85%

85%

Paweł Mateja. Wydawnictwo IX 2022

User Rating: Be the first one !

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

Strychnica – „Stranger Things” po irlandzku [recenzja]

„Strychnica” to powieść z gatunkowego pogranicza, zawierająca w sobie i klasyczną grozę, i dark fantasy …

Leave a Reply