Wśród horrorowych podgatunków trudno byłoby znaleźć taki który wypchany jest legendarnymi antagonistami tak bardzo jak slasher. Choć przez długie lata wydawało się, że pozycji Michaela Myersa, Jasona czy Ghostface’a mało kto może na poważnie zagrozić, zupełnie niedawno pojawił się nowy kandydat, niemal natychmiast zgłaszając swoje pretensje do czołówki co ciekawszych filmowych psychopatów.
Noszącego biało-czarny makijaż i strój, niemego klauna Arta – bo to o nim mowa – po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć jako poboczną postać w krótkometrażowym „The 9th Circle”. Później przyszedł czas na nieco większy występ w niskobudżetowej antologii „All Hallows Eve”, a finalnie również, rolę niekwestionowanego lidera nakręconego za równie liche pieniądze (budżet to zaledwie 35 tysięcy dolarów!) Terrifiera w 2016 roku i jego znacznie bardziej doinwestowanego sequela zaprezentowanego w mijającym roku. Spoglądając z perspektywy czasu na drogę wykreowanej przez Damiena Leone postaci, można bez większej przesady skonstatować, że reżyser miał na nią konkretny pomysł – i konsekwentnie go rozwijał.
Pierwsza część pełnoprawnego filmowego występu (w naszym kraju znana jako „Masakra w Halloween”) Arta to jeden z tych horrorów, których pierwsze kilka minut dobitnie uświadamia z jakim rodzajem kina będzie miało się do czynienia. Fabuła kręci się wokół Tary i Dawn, które w pewną halloweenową noc stają się celem ataku psychopatycznego klauna – i tylko to jedno zdanie mogłoby służyć za streszczenie co najmniej połowy produkcji. Choć rzecz jasna obok dwójki bohaterek nich pojawią się również kolejne mniej lub bardziej przypadkowe ofiary, a w połowie filmu spotkamy się z dość niespodziewanym zwrotem akcji, scenariusz to jednak raczej odhaczanie kolejnych punktów w slasherowym niezbędniku, niż film który mógłby pokusić się o rewolucjonizowanie gatunku. Skąd więc jego niemal kultowy status? Ano przede wszystkim ze względu na dwa aspekty: gore i rzecz jasna, samego Arta. To pierwsze sprowadza się przede wszystkim do niesławnej sceny z piłą, która przetestuje wytrzymałość żołądków co bardziej wrażliwych widzów (choć umówmy się, co bardziej doświadczeni miłośnicy jatki jednak wzruszą przy niej ramionami). Art to już zupełnie inne bestia – i zarazem jeden z niewielu zabójczych klaunów, który potrafi w jednym momencie całkowicie rozbroić swoją głupkowatością, by już chwilę później jeżyć włos na karku.
To właśnie jego ewolucji podporządkowana zostaje kontynuacja – która w odróżnieniu od pierwowzoru, sadzi potężne susy mające oddalić ją od niezależnego statusu. Rozgrywająca się w rok od wydarzeń z części pierwszej historia jaką przedstawia „Terrifier 2: Masakra w święta” w centralnym punkcie stawia przygotowującą się do halloweenowej zabawy Siennę i jej zafascynowanego tajemniczym sprawcą masakry sprzed dwunastu miesięcy brata. Choć wszystko wskazuje na to, że słuch o nim zaginął na dobre, Art wciąż stanowi obiekt fantazji maniaków grozy – a już wkrótce Sienna dowie się o tajemniczym związku między morderczym klaunem i jej zmarłym ojcem. Odkrycie sekretu może być kluczowe w walce o przetrwanie, bo jak się okaże, zło nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa i tym razem na cel obrało sobie bohaterkę, jej rodzinę i przyjaciół.
Jako słowo się rzekło, choć co do istoty nadal będący przedstawicielem slasherów, drugi „Terrifier” wiele rzeczy robi zupełnie inaczej. Przede wszystkim znacznie więcej uwagi poświęcone zostaje rozbudowaniu scenariusza – tym razem bohaterowie nie są już tylko przeznaczonymi na mord papierowymi wydmuszkami, a ilość czasu spędzona z nimi pozwala zapoznać ich na tyle, by nawiązać pewną nić sympatii. Trudno co prawda mówić tu o jakiejkolwiek psychologicznej głębi, ale jednak gdy „Terrifier 2” przechodzi do „momentów”, emocji jest jakby nieco więcej. Równocześnie, znacznie więcej szans na zaznaczenie swojej obecności na ekranie dostaje również sam Art, teraz będący już bez żadnych wątpliwości nadnaturalnym bytem – i krótko mówiąc, kradnie każdą scenę. Trudno przypomnieć sobie, by jakikolwiek ze współczesnych antagonistów tak bardzo odcinałby się na tle swoich gatunkowych kolegów. Uzbrojony w aktorskie doświadczenie Davida Howarda Thorntona (którego portfolio obejmuje między występy w charakterze mima), klaun stanowi jednak przedziwną mieszankę absurdu, groteski, soczyście czarnego humoru i całkowitego braku moralnych hamulców, doskonale wpisując się w niezwykle trudną konwencję slashera gore z nieco komediowym zacięciem. Na jego tle zupełnie dobrze sprawdza się również skręcająca w rejony ejtisowego fantasy końcówka, która jedynie potwierdza, że „Terrifier 2” ani przez moment nie zamierza traktować siebie zbyt poważnie.
Kampowy klimat horroru klasy B który kurzył się na najwyższych półkach wypożyczalni kaset wideo, objawia się tu dodatkowo w podkręconym do granic możliwości gore – i miło potwierdzić, że Art ani trochę nie stracił w tym względzie pomysłowości. Samych zabójstw nie jest może jakoś zauważalnie więcej niż w części pierwszej, ale już dbałość ich wykonanie i skupienie na tym, by oko kamery nie pominęło żadnego obrzydliwego szczegółu jest zdecydowanie godna pochwały. Prym wiedzie tu w szczególności bestialska „scena łóżkowa”, która nienawykłych do tego rodzaju przemocy widzów pozostawi zapewne w niemym szoku – ale warto zauważyć, że podobnie jak resztę popisów klauna, przemoc odbiera się tu jednak zupełnie inaczej, niż w posępnych reprezentantach fali francuskiego gore, w rodzaju „Bladego strachu”, „Frontière(s)”, czy „Martyrs”.
Całe to morze dobra zamyka się w imponującym nie tylko jak na gatunek, bo sięgającym 138 minut czasie trwania, wypełnionym również znacznie bardziej urozmaiconą w stosunku do pierwowzoru scenografią i w wielu wypadkach lepszym aktorstwem – w sam raz by nadać całości doinwestowanego sznytu.
Klaun Art i jego niezwykłe pomysły w zadawaniu cierpienia zadebiutowały dla rodzimych widzów jesienią na SPLAT FILM FEST, a tuż przed Wigilią wraca na srebrne ekrany w szerokiej dystrybucji – i jak pierwszy występ można śmiało określić okrasą znakomitego festiwalu, tak trudno nadziwić się co kierowało osobami decyzyjnymi, by na szeroko dostępny kinowy debiut wyznaczyć mu właśnie taki okres (lub by do kinowej dystrybucji przepchnąć go w ogóle). Pal licho, że „Masakra w święta” nie tych świąt dotyczy – gorzej, że „Terrifier 2” to idealny kandydat na kultowy klasyk o którym raczej powinno mówić się w kuluarach, niż wystawiać wprost na światło reflektorów. Chciałbym się mylić, ale szansa, że masowy widz konwencji filmu Damiena Leone zwyczajnie nie zrozumie, jest znacznie większa niż na potencjalny sukces. I choć w oczekiwaniu na kontynuację – która umówmy, się po prostu musi nastąpić – właściwie nic to nie zmienia, akurat Art na negatywny PR ani trochę nie zasługuje.
Foto © Monolith Films