W materii cotygodniowych premier własnej produkcji, Netflix od jakiegoś czasu stawia zdecydowanie bardziej na ilość niż jakość, a fani filmowej grozy prawdopodobnie zdążyli pogodzić się z tym, że nawet najbardziej obiecujący pomysł może zostać koncertowo zmarnowany.
Mimo że fabuła „Wybieraj albo umieraj” osadzona jest w czasach współczesnych, najważniejszym jej elementem jest pochodząca z lat 80’ tekstowa gra przygodowa – taka która zdaje się żyć własnym życiem, a co gorsza, zniekształcać rzeczywistość odbiorcy tak, że zagraża nie tylko jemu samemu, ale i osobom w jego otoczeniu. To właśnie na nią natyka się dwójka przyjaciół, Kayla i Isaac. Ta pierwsza usiłuje wiązać koniec z końcem, pomagając uzależnionej od narkotyków matce i jednocześnie odłożyć pieniądze na wymarzone programistyczne studia, ten drugi to komputerowy nerd, marzący o karierze światowej sławy dewelopera gier wideo. Potencjalne zwycięstwo w wirtualnej rozgrywce ma rzekomo gwarantować 125 tysięcy dolarów nagrody – nic dziwnego zatem, że bohaterowie decydują się podjąć wyzwanie. Nie mają pojęcia jednak, że tym samym narażają na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i wszystkich z którymi się zetkną.
Film debiutującego w pełnym metrażu Toby’ego Meakinsa niewątpliwie w samych założeniach prezentował się całkiem intrygująco. Wejście w świat komputerowych geeków, odwołania do jakże popularnych, choć wciąż mających spory potencjał ejtisowych klimatów, czy klątwa rodem z „Ringu” to elementy które sprawnie połączone, mogły zagwarantować odbiorcy kilkadziesiąt minut z dreszczykiem i niezgorszą tajemnicą do rozwiązania. Mogły, bo niezłe na papierze idee w praktyce położone zostały praktycznie każdym aspektem związanym z ich wcieleniem w życie.
Pierwszym co w „Wybieraj albo umieraj” zaczyna dość wyraźnie zgrzytać jest sam scenariusz, w dużej mierze opierający się na enigmatyczności wątku głównego. Pomysł na takie rozwiązanie wydaje się dość oczywisty – mamy po równo z bohaterami usiłować dociec co tak naprawdę się dzieje, a przynajmniej początkowo, każda kolejna scena ma rodzić więcej pytań niż odpowiedzi. O ile będąc całkowicie uczciwym, ostatecznie filmowi udaje się to osiągnąć, koszt okazuje się zdecydowanie zbyt duży: zabawa w kotka i myszkę z widzem jest przeciągnięta do granic możliwości, kolejne zgony rysują się bardziej jak pojedyncze epizody, niż logicznie powiązana z sobą całość, a nad historią unosi się poczucie bezcelowości. Wrażenie tego, że historia zmierza donikąd, a scenariusz autorstwa Simona Allena ewidentnie przecenia swoje możliwości zaangażowania nas w tajemnicę jeszcze pogłębia się wraz z przewidywalnie naszkicowanymi postaciami i cokolwiek sennym tempem, którego nie ratują nawet pojawiające się tu i ówdzie jumpscare’y.
Na tle powyższego, czerpanie pełnymi garściami z elementarza lat 80’ w aspekcie wizualnym, czy wzięciu na pierwszy plan retro-gamingu mogłoby być czymś, co „Wybieraj albo umieraj” ostatecznie pozwoli utrzymać się na wodzie, ale w obu wypadkach jest potraktowane zdawkowo na tyle, że nie tylko filmowi nie pomaga, a zaczyna wręcz po pewnym czasie trącić bezczelną próbą zagrania na nostalgii. Co gorsza jeśli pominąć tego typu inspiracje okazuje się że, film Meakinsa nie ma do zaoferowania wiele więcej i monotonnie przewidywalną fabułę prowadzi do miałkiego treściowo i niemal całkowicie wypranego z emocji finału, po którym całość ulatuje z naszej pamięci jeszcze zanim obejrzymy napisy końcowe.
„Wybieraj albo umieraj” to zatem kolejna z taśmowo produkowanych przez Netfliksa premier, która nie tylko nie spełnia składanej widzowi niezłym pomysłem obietnicy, ale po prawdzie nawet nie stara się by to zrobić. Jeśli ktoś właśnie zastanawiał się, czy przy postępującym wykładniczo zalewie przeciętniactwa wciąż warto kontynuować romans swojego portfela ze streamingowym gigantem, film Tony’ego Meakinsa może okazać się tym, co przeleje czarę goryczy.
Foto © Netflix
Wybieraj albo umieraj
Nasza ocena: - 35%
35%
Reżyseria: Toby Meakins. Obsada: Asa Butterfield, Iola Evans, Eddie Marsan i inni. Wielka Brytania, 2022.