Dziesiąty tom serii „Deadpool Classic” to album, który pozostawia mnie po lekturze z nieco mieszanymi uczuciami. Bowiem przygody Agenta X – który chwilowo zastąpił Deadpoola i bardzo mocno go przypomina – zajmujące główny trzon tej publikacji chyba przekraczają dopuszczalne nawet dla tej postaci granice niedorzeczności i dobrego smaku. Całe szczęście, oryginalny Deadpool, Wade Wilson powraca i znów robi się tak, jak być powinno.
Oczywistym jest, że oczekiwanie po kimś takim, jak Deadpool (czy jego swoiste alter ego – Agent X) jakiejkolwiek poprawności politycznej, czy poziomu akceptowalnego dobrego smaku jest dość daremne, jednak początek zbiorczego albumu dziesiątego – historia „Niegodziwy William” jest tak absurdalnie kiczowata, że niestety boleśnie unaocznia, iż twórcy Agenta X dogłębnie wypstrykali się z dobrych pomysłów na fabuły. I jedyne co im zostało, to na siłę szokować i zniesmaczać. A co jak co, ale Deadpool zawsze miał styl. Owszem, miał też niewyparzony język, mnogość żałośnie słabych żartów, niewyczerpywalne zasoby seksizmu i erotycznych odniesień względem każdej jednostki płci przeciwnej, jaka się na kartach jego komiksów pojawiała… Ale jednak miał w tym wszystkim styl. Swoistą, tylko jemu przynależną elegancję. Agentowi X – Alexowi Haydenowi coraz mocniej owego stylu, owej klasy i nonszalancji zaczyna brakować z odcinka na odcinek, przez co da się boleśnie odczuć, że jego czas – całkiem słusznie – dobiega nieubłaganemu schyłkowi. Na szczęście prawdziwy Deadpool powraca, w dodatku niespodziewanie ze (zmartwychwstałym?) Czarnym Łabędziem i całość nabiera nie tylko rumieńców, ale pewnego charakterystycznego sznytu. Znów robiąc się ujmująco ciekawa, a jednocześnie nie tracąc typowego poziomu absurdu, kiczowatości i braku poprawności politycznej, za który feministki będą (a może już to robią?) palić te komiksy na stosie szeroko rozumianego społecznego oburzenia.
Nie ma się co oszukiwać, ta seria nie jest dla każdego. Ludzie o nieco wyższym, bardziej wyrafinowanym poczuciu dobrego smaku powinni grzecznie odłożyć ten album na półkę i poszukać czegoś dla siebie adekwatniejszego. Jednak jeśli macie do siebie i świata odpowiedni dystans, a to, co widzicie na komiksowych kartach jest dla was jedynie karykaturą świata i nijak nie powinno być przekładane w skali jeden do jednego na rzeczywistość, czy implementowane w codziennym życiu (także w zakresie traktowania kobiet – zdecydowanie nie bierzcie przykładu z Deadpoola, to raczej podręcznik jak tego NIE robić!), to śmiało, zanurzcie się w pokręcony świat wykreowany przez takie nazwiska jak Gail Simone, Buddy Scalera, Evan Dorkin i Daniel Way – bowiem to ta czwórka odpowiada za scenariusze w „Deadpool Classic #10”.
Graficznie jest wciąż bardzo dobrze. Wszyscy rysownicy – a są na tej liście ludzie z UDON Studios, jest Mitch Breitweiser, Juan Bobillo, Kyle Holtz, Alvin Lee i Evan Dorkin – radzą sobie z tematem, pośrednio oscylując w bardzo zbliżonym stylu. Ich warsztat skupia się głównie na mocno dynamicznych kadrach, dobrze wpasowujących się w fabułę, ale też w uwypuklaniu w sposób znacząco przesadny szczegółów anatomicznych przedstawicielek płci pięknej. Cóż, można psioczyć na seksizm Deadpoola, ale taka już konwencja tej historii i póki pozostaje na kartach komiksu, a czytelnik ma tego świadomość, to nic złego się nie dzieje. Komiks przerysowuje świat – z założenia. Wypacza go i odrealnia. A Deadpool robi to w sposób konsekwentny od swoich początków i kiepsko by było, gdyby nagle, w myśl politpoprawności, zaczął się na siłę zmieniać.
„Deadpool Classic” tom 10 nie jest z pewnością najlepszą częścią całej serii, jednak dla ciągłości losów postaci wypada go znać. Głównie ze względu na to, że zawiera część wypełniającą lukę w obecności Wade’a Wilsona od jego domniemanego unicestwienia przez Black Swana. Rzecz z pewnością dla najzagorzalszych fanów. Ale Deadpool na brak takowych narzekać nie może, prawda?
Deadpool Classic tom 10
Nasza ocena: - 65%
65%
Praca zbiorowa. Wydawnictwo Egmont 2021