Im więcej “Hellblazera” po polsku, tym lepiej. A już takie niespodzianki jak wydany w ramach DC Black Label “Wzlot i upadek” utwierdzają w przekonaniu, że John Constantine wciąż jest jedną z najbardziej fascynujących postaci w uniwersum DC.
Od czasu zakończenia na trzysetnym numerze długaśnej serii w ramach DC Vertigo, John Constantine szuka miejsca w wyglądającym już inaczej niż kiedyś uniwersum DC. Owszem, był wydawany choćby w ramach New DC 52, ale swoiste uładzenie wizerunku bohatera nie było tym, co akceptują jego fani. Jakby w odpowiedzi na lukę po imprincie Vertigo, w ostatnich latach DC uruchomiło imprint Black Label, w którym miały się znaleźć mroczniejsze opowieści o superbohaterach dla bardziej dojrzałego czytelnika i aż prosiło się o to, by w ramach tej serii pojawił się również John Constantine. Wydawane sukcesywnie przez Egmont nowe albumy z Black Label mają dosyć nierówny poziom, choć ostatnio dzięki “Wonder Woman. Martwej Ziemi” wyraźnie on zwyżkował. I choć nie jest to wciąż poziom do którego nas przyzwyczaiły komiksy z dawnego Vertigo, to trzeba kibicować serii i cieszyć się, że w jej ramach pojawiły się w końcu przygody maga z Londynu.
Za historię “Wzlot i upadek” odpowiada Tom Taylor, który na pierwszy rzut oka mało kojarzy się z hellblazerowymi klimatami. To twórca, który wyrósł na jednego z najsolidniejszych scenarzystów superbohaterskich historii i w tym kręgu funkcjonuje znakomicie, jednak niełatwo wyobrazić sobie jak jego potoczysta i gładka narracja sprawdzi się w naznaczonej wpływem komiksowych klasyków mrocznej opowieści. Z drugiej strony za oprawę graficzną odpowiada tu właśnie komiksowy weteran czyli Darick Robertson znany z “Transmetropolitan” i “Chłopaków, u którego nie czuć żadnej tremy Wrzuca nas od razu w mroczny świat Londynu, pokazując trupy, duchy i demony w charakterystycznym dla siebie, balansującym na granicy groteski stylu. A fakt, że dostajemy tę historię w powiększonym formacie tylko cieszy oczy i chyba samego głównego bohatera, który jak na Johna Constantine’a dużo się tutaj uśmiecha. I to niekoniecznie w preferowany przez niego, złowieszczy sposób.
Śmiechu i ironii jest w historii Taylora i Robertsona jeszcze więcej, choć niektóre elementy fabuły raczej tego nie sygnalizują – choćby toksyczna relacja Johna z ojcem i dramatyczny moment z prologu, który tę relację ufundował. Fajnie jest też zobaczyć bohatera jako nastolatka, który już wtedy miał skłonność do pakowania się w duże kłopoty z powodu swoich magicznych inklinacji. I właśnie w rezultacie odprawionego w młodości rytuału, około dwadzieścia lat później jego konsekwencje wracają do Johna ze zwielokrotnioną siłą. Oto zaczynają ginąć w makabryczny sposób postacie z towarzyskiej śmietanki Londynu, a mag musi stanąć do walki z ofiarą magicznych wygłupów ze swojej przeszłości.
Gdzie tu zatem miejsce na śmiech, skoro znowu dochodzą w tej historii, tak jak kiedyś u Gartha Ennisa, podziały klasowe i mroczny wpływ Johna na bliskie mu osoby? Cóż, uśmiech wywołują tym razem niespodziewanie siły diabelskie, w przerysowany sposób przedstawione przez Daricka Robertsona. Pojawia się choćby sam Niosący Światło, ale w takim wydaniu, w jakim w w serii „Hellblazer” go jeszcze nie widzieliśmy. Zachowaniem i charakterem bardziej kojarzy się z Lucyferem z serialu telewizyjnego niż tym z komiksowej serii Mike’a Careya. Dzięki takim zabiegom opowieść ma lżejszy kaliber dotychczas znane nam przygody Johna, klimatem i stroną graficzną najbardziej przypominając ostatnią historię z 3 tomu „Hellblazera” Ennisa, czyli narysowanego przez Johna Higginsa “Syna człowieczego”. I właśnie takiego „Hellblazera”, bardziej wyluzowanego, w nieco lżejszym stylu, choć wciąż mocno porypanego czasami brakuje w opowieściach o magu z Londynu. Dzięki Tomowi Taylorowi I Daricowi Robertsonowi taką właśnie historię dostaliśmy – prostą, ironiczną, do pośmiania, ale i do refleksji.
Hellblazer. Upadek i wzlot
Nasza ocena: - 70%
70%
Scenariusz: Tom Taylor. Rysunki: Darick Robertson. Tłumaczenie: Jacek Żuławnik. Egmont 2021.