Klasyczna formuła westernu (na jakiej i ja, i wielu młodych z moich oraz wcześniejszych pokoleń miała okazję wyrastać) wyczerpała się. Głównie przez historyczny rewizjonizm i obnażenie rabunkowej polityki podboju amerykańskiej ziemi, wydzieranej prawowitym właścicielom bez pardonu i elementarnej uczciwości. Skończył się czas szlachetnych rewolwerowców i krwiożerczych czerwonoskórych, którzy czyhali na skalpy białych mężczyzn i cnotę białych kobiet. Ich czas przeminął, nie ma już a niego w popkulturze za bardzo miejsca. I trafił – jako gatunkowa konwencja, ale i wypaczenie na wskroś prawdziwej historii w sposób szczególnie szkodliwy – tam, gdzie trafić powinien. Do lamusa.
Nie znaczy to jednak, że konwencja westernowa wyczerpała się zupełnie, jako taka. Po prostu zmieniła się, przeniosła akcenty na inny układ sił, chętniej sięgając po historyczną prawdę, po ściślej odwzorowywane, historyczne realia. A to prowadzi – bo musi w sposób oczywisty prowadzić – do obnażenia cierpienia rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, którzy przez lata byli eksterminowani, okradani i wynarodowiani w imię postępu cywilizacyjnego. Postępu niebędącego niczym innym, jak rabunkową gospodarką mającą jeden priorytet – zawłaszczenie przez białą napływową społeczność tego, co zawsze należało (i nadal należeć powinno) do prawowitych mieszkańców tej ziemi.
Komiks „Indianie! Czarny cień białego człowieka” to zbiór krótkich, epizodycznych opowieści, rozciągających się na osi czasowej pomiędzy 1540 a 1889 rokiem i spiętych klamrą postaci wielkiego indiańskiego wodza o dumnym i szlachetnym imieniu Wielki Orzeł. Kolejne odsłony w krótkich scenariuszach dają świadectwo cierpienia rdzennych Amerykanów, ale też chciwości i bezwzględności białego człowieka. To historie okupione bólem i krwią. Chorobami i rozpaczą. Lękiem i poczuciem beznadziei, kiedy cały świat, jaki znasz i kochasz, rozpada się na twoich oczach w płomieniach nienasyconego ognia cywilizacyjnego postępu, pozostawiającego po sobie tylko zgliszcza tego, co nazywałeś/aś domem.
To bardzo smutne i gorzkie komiksowe odsłony, które z jednej strony mają na celu oddawać hołd niezliczonym, uciskanym pokoleniom rdzennej ludności amerykańskich ziem, ale też są świadectwem gorzkiej karty historii w samych – jakże przeświadczonych o swojej dumie i poczuciu niezachwianej sprawiedliwości – Stanach Zjednoczonych.
Tiburce Oger (wspomagany w warstwie scenariuszowej przez Hervé Richeza) trafnie wpasowuje się w obecny dyskurs nt. amerykańskiej historii. A przynajmniej tego jej wycinka, obejmującego czasy pierwszych osadników, sławetnego (dziś już okrytego raczej gorzką sławą) podboju Dzikiego Zachodu, ale też budowania podwalin amerykańskiej państwowości. U której podstaw legły cierpienie, łzy i klęska rdzennych narodów kontynentu amerykańskiego, jakie ulec musiały bezwzględności i przeważającej sile napływowej społeczności białych.
Krótkie epizody, określone ściśle w ramach czasowych, nawiązujące chętnie do prawdziwych postaci czy autentycznych wydarzeń z amerykańskiej historii wybrzmiewają należycie donośnie, jak na świadectwo zdarzeń, które przez dekady było starannie ukrywane, przemilczane, kamuflowane. Tak jak teraz zmieniła się konwencja westernu, tak i przestano przemilczać dawne krzywdy i coraz więcej, coraz głośniej zaczęto o nich mówić. A to zjawisko dla społecznej, dziejowej sprawiedliwości z pewnością bezcenne.
Same rozdziały są ciekawie napisane, podejmują trudne tematy w sposób odpowiednio bezstronny, starający się przedstawić szerszą perspektywę, ukazać wszystkie strony medalu. Owszem, czasem zdają się zbyt słabo spuentowane, zbyt gwałtownie urwane, jakby brakowało im adekwatnego dla danego etapu domknięcia, ale są to jedynie drobne potknięcia w ciekawie poprowadzonej, interesującej w formie narracji.
Rysowników znajdziemy tutaj całe grono – każdy otrzymał do narysowania pojedynczy rozdział, co pozwala zaprezentować naprawdę wiele stylów i warsztatów. Wszystkie jednak osadzone są – mniej lub bardziej – we frankofońskiej szkole rysunku. Nic dziwnego, zważywszy na narodowość artystów. Nie jest to oczywiście wadą, bo naprawdę jest w „Indianach” na czym „oko zawiesić”. Dominuje tutaj typowy dla frankofonów akcent na detal, dopracowanie każdego kadru i staranne wypełnienie tła. Różnorodną mimo wszystko stylistykę prac łączy jeden, ważny element – chęć uczynienia kolejnym, może tylko drugoplanowym, ale jednak – bohaterem samą naturę. Amerykańskie plenery grają w tym komiksie niepoślednią rolę, nie tylko jako miejsce zdarzeń, nie tylko jako tło, ale jako integralny element tożsamości kulturowej rdzennych Amerykanów. Ich losy wpisane są w losy amerykańskiej fauny (z którą, jak choćby z bizonami, dzielą cierpienie bezpardonowej eksterminacji), a tamtejsze plenery są ich domem, które niejako czynią ich tymi, kim są. Jakimi są. Rdzenni amerykanie wierzą, iż duch ich ziemi żyje w nich. W komiksie udało się to oddać większości rysownikom.
„Indianie! Czarny cień białego człowieka” to ważny głos w zakresie pokazania prawdziwej historii Ameryki, a zarazem oddanie pola jej rdzennym mieszkańcom, by mogli wykrzyczeć swój żal, swoje nieprzepracowane wciąż do końca, a na pewno nigdy przez winowajców nieodkupione cierpienie. To także ciekawie przemodelowana konwencja westernu, która nie tyle straciła swoją siłę wyrazu, ile po prostu ewoluowała, znajdując nowe ścieżki, jakimi może podążać. Ale takie właśnie, współczesne westerny są zdecydowanie warte uwagi.
Indianie! Czarny cień białego człowieka
Nasza ocena: - 80%
80%
Scenariusz: Tiburce Oger i Hervé Richez. Rysunki: praca zbiorowa. Tłumaczenie: Jakub Syty. Wydawnictwo Lost In Time 2023