Katarzyna Wolny z bloga Alicya w Krainie Słów przeprowadziła wywiad z naszym redaktorem Mariuszem Wojteczkiem, autorem zbiorów opowiadań „Ballady morderców i inne opowiadania” i „Dreszcze” oraz powieści „Ćmy i ludzie”. Wywiad związany jest z premierą audibookowej antologii „Słowiańskie strachy” (Nine Realms 2023), ale rozmowa zeszła na wiele innych, interesujących tematów. Polecamy!
Portal „Słowiańska moc”, nie kryjąc oburzenia, donosił niedawno, że na antenie Dwójki – Programu 2 Polskiego Radia gościł Tomasz Kosiński. Dla niewtajemniczonych człowiek, który głosi m.in. teorię o Wielkiej Lechii. Pseudonauka na salonach, to realne zagrożenie?
Zdecydowanie. Jako społeczeństwo, zatracamy coraz mocniej nie tylko umiejętność weryfikacji informacji, którymi jesteśmy zalewani, choćby w Internecie, ale w ogóle chęć tej weryfikacji.
Każdy, kto dysponuje finansowym zapleczem – a czasem i nawet nie to, bo takie, niegdyś prestiżowe wydawnictwo, jak Bellona, ochoczo publikuje dla generowania łatwego zysku np. bzdury o Wielkiej Lechii – może wydać książkę „naukową” i głosić teorie zmyślone i bez pokrycia… ale nośne, chwytliwe, które trafią na podatny grunt, bo ludzie chcą prostych, niewymagających wysiłku, ale romantycznie wybrzmiewających teorii. I poczucia, że mają dostęp do „wiedzy zakazanej”, wiedzy ukrywanej. Czują się przez to wyjątkowi. Przy Covid-19 mieliśmy tego doskonały przykład. Z pseudonauką, i jej manifestacjami w stylu Wielkiej Lechii mamy to samo – wiedza owa ma być ukrywana i fałszowana przez m.in. Kościół. Regres kościelnej pozycji w społeczeństwie jednoznacznie rozbudza pragnienie zastąpienia chrześcijańskich podwalin kulturowych ery nowożytnej czymś innym. Ale poznanie prawdziwej historii Słowian jest trudne, jeśli nie niemożliwe (przez brak tekstów źródłowych, brak zabytków piśmiennictwa itd., w dużej mierze właśnie przez zbrodnicze działania Kościoła, w celu wykorzeniania słowiańskiej kultury), więc zastępuje się ją formą fantastycznych bajań, udających historię. I nie tylko budują one fałszywy obraz Słowiańszczyzny jako takiej, ale też ośmieszają próby reaktywowania neosłowiańskich zrębów kulturowych, które tworzone są przez pasjonatów i środowiska rodzimowiercze z poszanowaniem źródeł.
Więc, wracając do meritum pytania, pseudonauka jest olbrzymim zagrożeniem, zwłaszcza w dobie dziennikarskiej degrengolady, kiedy dziennikarze nie potrafią weryfikować materiału źródłowego, powielając fałszywy komunikat i umacniając jego siłę przekazu w społeczeństwie. Zamiast informować i edukować – szkodzą. Sama pseudonauka umarłaby śmiercią naturalną, gdybyśmy słuchali autorytetów, zamiast randomowych mędrców z internetu, który od siłowni płynnie przechodzą do roli eksperckiej w każdym, dowolnym temacie. Najczęściej takim, o którym nie mają pojęcia.
Nie masz pojęcia, jaka byłam dumna, gdy Rolex na twarz swojej kampanii wybrał oceanografkę i aktywistkę Sylvię Earle. To niestety wyjątek, nie reguła. Wciąż pozwalamy a to, żeby to celebryci, sportowcy itd. a nie naukowcy brylowali w reklamach, by to oni się wypowiadali, by to oni zarabiali. Piszę, że pozwalamy, ponieważ ostatnio udało mi się trafić na artykuł o SOLARPUNKU. To młody gatunek literacki, dający nadzieję na przyszłość inną niż ta depresyjna, którą obecnie zalewa nas popkultura. Trzeba „tylko” wziąć się do działania (w moim odczuciu chociażby wymagać dopuszczania do głosu autorytetów zamiast np. Edyty Górniak). Słyszałeś o wspomnianym gatunku? Myślisz, że ma szansę powstawać w Polsce (czy jesteśmy zbyt dużymi malkontentami)?
Znam solarpunk, jego prekursorami byli przecież Kim Stanley Robinson, czy Urszula LeGuin. Oczywiście nie funkcjonował jeszcze wtedy sam termin, ale tematycznie ich twórczość sięgała po podstawowe założenia solarpunka. Czy w Polsce taki gatunek ma szansę zadebiutować, zaistnieć? Mam wątpliwości co do TU i TERAZ, ale już nie chodzi nawet o nasze, wpisane w narodowość malkontenctwo. Bardziej problemem jest obniżający się coraz bardziej poziom wykształcenie społeczeństwa oraz degradacja nauki jako takiej. Jak słusznie zauważasz, większe przebicie do społecznej świadomości ma niestety Edyta Górniak, niż np. prof. Andrzej Dragan. Nie interesujemy się nauką, bo ona wymaga intelektualnego wysiłku, ale współczesna skomercjalizowana kultura, wywiedziona ściśle z konsumpcjonizmu nauczyła nas – w większości – intelektualnego wygodnictwa. Oczekujemy prostych i łatwych odpowiedzi, najlepiej takich, jakie wpasowują się w już posiadany punkt widzenia. Zakładamy, że posiadamy niezbędną wiedzę na każdy temat.. więc nie odczuwamy presji na dokształcanie się.
Solarpunk zakłada tworzenie wizji światów postkapitalistycznych, jakie u nas są z jednej strony odrzucane ad hoc przez szeroko pojmowane lobby finansowo – biznesowe, dla którego zmiana status quo oznacza utratę uprzywilejowanej pozycji społeczno – ekonomicznej. Z drugiej, takie dążenia kojarzą się nazbyt z socjalistycznym populizmem i lewicowym dążeniem do redystrybucji równościowej wszelkich dóbr – co w kraju naznaczonym piętnem komunizmu budzi odruchowy sprzeciw. W społeczeństwie ogrywanym od lat przez rządzących tanim populizmem, w społeczeństwie nie pojmującym podstawowych mechanizmów społeczno – gospodarczych trudno jest ukazać wizję zrównoważonego świata, która na starcie nie zostanie zbojkotowana. U nas wspiera się pseudonaukę, w dofinansowywanych ministerialnie występach (bo wykładami tego nie można nazwać) fałszywego profesora Marka Stefaniaka, denialisty klimatycznego. To tak a propos wcześniejszego pytania o pseudonaukę. Więc gdzie przestrzeń dla rzeczowego dyskursu nt koniecznej zmian systemu kapitalistycznego i tego, co może (i powinno) po nim nastąpić?
Mamy wpojoną kulturowo rządzę posiadania, bo wyrastaliśmy (moje pokolenie) w chronicznym, PRL – owskim niedostatku, więc posiadanie jako takie kojarzy nam się z sukcesem, z wartością samą w sobie. W dodatku coraz więcej przestrzeni zyskuje np. Konfederacja, głosząca, że tym „przedsiębiorczym”, tym „zdolniejszym” należy się więcej. Więc założenie równego, antykapitalistycznego podziału, który chroniłby zasoby i ograniczał negatywny wpływ na środowisko jest marginalizowany w Polsce. Nie ma dla kogo pisać u nas solarpunku. Nie mamy na tę chwilę na niego odbiorców. Ale to się zmienia, co jest już zauważalne w tendencjach zachowawczych młodszego pokolenia, pokolenia Z. Oni już stawiają bardziej na „przeżywanie” niż „posiadanie” , dla nich nadrzędną wartością staje się work life balance, z którego my, ci z pokolenia Y, Millenialsi nie do końca umiemy nie tylko korzystać, co go pragnąć, bo zapatrzyliśmy się w zachowania rodziców, z pokolenia BB i trochę przejęliśmy ich punkt widzenia. Pokolenie Z jest bardziej technologiczne, ale jednocześnie bardziej zaangażowane społecznie. I bardziej świadome, że świat, który dziedziczą jest daleki nawet nie od ideału, co od poziomu akceptowalności. Oni czują już gorący oddech katastrofy klimatycznej, wynikającej w dużej mierze z rabunkowej gospodarki, wyczerpywaniu się surowców i kapitalistycznego stylu życia. Dla nich solarpunk może jawić się jako atrakcyjne przeniesienie poglądów i doświadczeń w sferę fikcji literackiej. I na odwrót – solarpunk ma szanse stanowić dla nich pewien światopoglądowy wzorzec, na którym będą się kształtować. Tak, jak dla Millenialsów była science fictiom lat 80 – tych, czy wczesnych 90 -tych, która poruszała tematy ówcześnie aktualne i nośne światopoglądowo.
Więc jest dla solarpunka nadzieja, jeśli pokolenie Z nie da się ostatecznie ogłupić i poczuje, że wiedza, jej zdobywanie, poszerzanie, oraz własny rozwój intelektualny – to wartości budujące ich osobowość i ich przyszłość. Mają obecnie olbrzymie możliwości zdobywania informacji, możliwości, o jakich moje pokolenia mogły tylko pomarzyć (lub zobaczyć w telewizji) na początkowych etapach edukacji. Jeśli z tego skorzystają umiejętnie, to jest nadzieja. Nie tylko dla solarpunka, ale i dla świata. Jak zauważyłaś, już globalne firmy zaczynają postrzegać trend zainteresowania ekologią jako marketingową dźwignię. Może kiedyś wyniknie z tego coś dobrego, a nie będzie tylko fasadowym greenwashingiem.
Sprawdź, gdzie kupić:
Zaangażowani w słowiańskie projekty, dwoją się i troją, by dotrzeć do jak największej liczby odbiorców, pokazać, że i my, nie tylko Grecy i Rzymianie, mamy ciekawą historię i swoje demony. Patrząc na te działania z perspektywy czasu, widzisz znaczące efekty? Co byś dodał w tej kwestii, zmienił?
Podejście polskich autorów. I zmieniłbym poziom ego u niektórych. Pewnie narażę się tym stwierdzeniem, ale ostatnia sytuacja z serią słowiańskich antologii uświadomiła mi, że polski grozonet to rak, który skutecznie niszczy to, co sam buduje. Zamiast promować projekty non-profitowe, wydawane przez małe oficyny, często z koniecznością dokładania do biznesu z własnej kieszeni, wolimy wykłócać się i obrażać o brak / niewłaściwą formę informowania o dodruku. I zamiast zapytania bezpośrednio u koordynatora, wrzuca się całość w sieć, używając określników w stylu „traktowanie autorów jak gó…no”. Przykro mi, ale zniesmaczyło mnie to, bo sam przeszedłem na tym rynku niejedno, wiem, jak działają mali, niszowi wydawcy (często to jednoosobowe działalności hobbystyczne, bo stojący za nimi ludzie pracują i zarabiają na życie czymś innym, często na etatach, a wydawnictwo ogarniając „po godzinach”). I wiem, że czasem brakuje czasu, czasem człowiek zwyczajnie zrobi błąd, nie pomyśli, nie przeanalizuje wystarczająco… a w polskim grozonecie urazić jest kogoś bardzo łatwo. Sorry, taki mamy klimat, chciałoby się powiedzieć. Ale taka prawda. Wiesza się psy na wydawcy, że nie poinformował trzydziestu autorów (każdego z osobna) mailowo o planie zmiany okładki antologii (aby pasowała graficznie do najnowszej części), w projekcie, który z założenia był wydaniem non profit dla autorów. Nie przewidywał wynagrodzeń, raczej kusił okazją do pokazania się, do darmowej reklamy swojego pisania. I był oddolnym projektem tworzonym przez miłośników słowiańszczyzny. Obecnie antologie znikają z rynku, znika idąca za tym promocja, zarówno słowiańszczyzny, jak i samych autorów. Szkoda. No, ale cóż. Taki mamy klimat… Uważam, że to działa na szkodę i słowiańskiej grozy i ogółem polskiego grozonetu. I dlatego niestety, nie mamy szans na rozwój, skoro dobijamy projekty przez wybujałe ego i sztucznie wyszukiwane problemy, ignorując te realne, które są o wiele bardziej szkodliwe i krzywdzące autorów.
Słowiańska groza mimo tego ma szansę zaistnieć szerzej, bo laicyzacja społeczeństwa i postępująca marginalizacja wiodącej roli KK w społeczeństwie rozbudza zainteresowania naszą przeszłością, naszymi przodkami i ich dorobkiem kulturowym. Do łask wracają stare baśnie, legendy, mitologia naszych rodzimych ziem zaczyna zyskiwać na popularności. Działania takich autorów, jak Maciej Szymczak (projekt Słowiańskiej grozy), czy Franciszek Piątkowski (Uniwersum powiernika) to naprawdę mozolna, oddolna praca na rzecz promocji słowiańszczyzny. Antologie, jak Żertwa od Wydawnictwa IX, czy Tryzna od Planety Czytelnika dorzucają kolejne kamyczki do tego ogródka.
Słowiańszczyzna kusi. Mitologią i demonologią. Bo z jednej strony to jest nasze, swojskie. Ale z drugie – mało jeszcze wyeksploatowane. Ile mieliśmy w popkulturze Południcy, Strzyg, Żmija, czy Kościeja Nieśmiertelnego? A to literacko fascynujące przykłady. O wiele ciekawsze od wyzutej już z wszelkiej oryginalności i wywróconej już wiele razy na nice mitologii lovecraftowskiej, czy motywu wampira (wywodzącego się z naszych słowiańskich, wschodnich rubieży i od słowiańskiego wąpierza tudzież upiora, ale dotychczas tak przeżutego przez popkulturę, że z oryginału już nic nie zostało.
Ja sam – choć nie jest to głównym elementem moich zainteresowań – przygotowuję zbiór „słowiańskich” opowiadań, sięgających w różnorakiej formie, i nie tylko gatunkowo w grozie po słowiańszczyznę właśnie. Nie uważam się za rodzimowiercę, ale kultura naszych przodków fascynuje z mitotwórczego punktu widzenia. Mitologie zawsze miały swój urok, bo funkcjonowały w szerszej, społecznej świadomości, więc autor ma łatwiejszą drogę do czytelnika, kiedy przemawia do niego znanymi mu już kodami kulturowymi.
Więc potencjał jest.
Możesz zdradzić coś więcej o swoim zbiorze czy to na razie projekt top secret?
To nie tyle top secret, co luźny pomysł, mający zbierać w osobnym zbiorze wszystkie teksty z elementem słowiańszczyzny. Czasem w ujęciu dość nowatorskim, nieoczywistym. Chcę pokazać, ze słowiańszczyzna może być wykorzystywana w różnych gatunkach literackich, od klasycznej grozy, poprzez fantasy, aż po science fiction. Znaleźć by się w tym zbiorze miały także opowiadania z antologii słowiańskich, które ostatnio niestety, przez okołowydawnicze perturbacje z rynku zniknęły. Mam już kilka premierowych tekstów z motywami słowiańskimi, więc myślę, że taki pomysł może się udać. Ale to na razie etap planowania, nic konkretnego.
A wiesz, że to niesamowite! Z Grzegorzem Kopcem rozmawiałam o słowiańskim kryminale a z Norbertem Górą o słowiańskim bizarro. Najwyraźniej więc zapotrzebowanie jest. Pomysł bez dwóch zdań ma ogromne szanse powodzenia.
W fantastyce rzeczywiście wydaje się, że słowiańszczyzna zyskuje popularność. Ale szczerze – ona zawsze obecna była, odkąd chyba literaturę rodzima mamy. No, przynajmniej od czasów romantyzmu, bo jakby się przyjrzeć twórczości niejakiego Mickiewicza, to tam jest ogrom tych słowiańskich motywów! „Ballady i romanse”, a w nich choćby „Świtezianka”. Dalej, „Dziady” cz. II, oparta przecież na słowiańskim, ludowym obrzędzie. Ta słowiańskość pojawiała się mocno, nie określana grozą – bo gdzieżby Wieszcz grozę miał pisać! – ale jednak zawierająca cechy fantastyki grozy. Tu zresztą nie chcę się mądrzyć, szanowna pani profesor Maria Janion zrobiła to doskonale w opracowaniu „Niesamowita słowiańszczyzna”. Ale wracając do meritum, słowiańszczyzna była obecna w naszej literaturze, w naszej kulturze. I czasem stawała się mocniej eksponowana, bo ta ludowość, ten folklor był w modzie, a czasem gdzieś funkcjonowała na obrzeżach. Więc nie powinno dziwić, ze młode pokolenie stara się na tym motywie budować. Z jednej strony może to być związane z odkrywaniem pochodzeniowej tożsamości, wracanie do korzeni (Piątkowski, Szymczak), ale też może stanowić podążanie za pewnego rodzaju hypem, z jednoczesnym szukaniem nowych, ciekawych możliwości wyrazu (Urbanowicz, Musiałowicz, Hankus). I cieszy mnie, że koledzy po piórze, jak wspomniani przez Ciebie Grzesiek Kopiec, czy Norbert Góra sięgają po gatunkowe mixy, próbują redefiniować postrzeganie słowiańszczyzny we współczesnej literaturze. Bo to może być ciekawa droga, a poza tym szukanie oryginalności zawsze ma szanse prowadzić poprzez eksperymenty do wyklucia się czegoś ciekawego, w rozumieniu artystycznym. Ja jestem za!
Sprawdź, gdzie kupić:
„Słowiański horror” ma szansę przebić się do mainstreamu, wyjść z niszy?
Niewielkie są na to szanse, w dużej mierze przez takie sytuacje, jak powyższa.
Obserwuję rynek literackiej grozy w Polsce od -nastu lat. I mam wrażenie, że cały czas bardziej zajmuje autorów walka o to, kto jest bardziej polskim Kingiem, niż pisanie dobrych tekstów. Widzę ogrom ego (nie u wszystkich, ale jednak), które prowadzi do rozczarowań, że pierwsza książka nie stała się bestsellerem, nie przyniosła zarobków na poziomie R. Mroza. Widzę nierzadko brak pokory i brak chęci do ciężkiej pracy – nad stylem, warsztatem, jakością. Mamy autorów zdolnych, z potencjałem. Ale wydaje mi się, że często brak im cierpliwości. I zrozumienia, że w Polsce grozę pisze się dla przyjemności, nie dla sławy i pieniędzy. Co rusz czytam wpisy autorów (i tych bardziej doświadczonych na rynku, ale i tych początkujących), że są zrezygnowani, bo nie widzą sukcesów, nie czują blichtru pisarskiej sławy. I to smuci, bo to zupełnie niezrozumienie realiów polskiego rynku książki, gdzie jesteśmy niszą w fantastyce, która sama jest trochę bękartem mainstreamu. Nasi najlepsi pisarze fantastyki odnosili sukcesy dopiero fantastykę porzuciwszy.
Słowiańszczyzna zyskuje popularność, ale nie sądzę, by miała szansę wejść do mainstreamu. Bo tam nie ma przestrzeni na gatunkowość. Żadną. Słowiańską. Horrorową. Czy choćby fantastyczną. W mainstreamie Tokarczuk wydaje „Opowiadania bizarne”, bo nikomu tam przez gardło nie przejdzie, że noblistka może pisać fantastykę. Więc nie liczyłbym na to, że słowiańska groza wyjdzie z niszy. Ale dobra literatura – w drugą stronę – sama się obroni i znajdzie swoje miejsce, niezależnie od gatunkowej łatki.
Takich wpisów pojawia się naprawdę wiele, tu masz rację. I to kolejny przykład beznadziei i poczucia braku sprawczości w jakiej tkwimy. Nie przekłada się to bowiem na próby odziaływania na rynek książki. Chociażby docierania do czytelników z informacją, że naprawdę nie warto kupować w Empiku i innych sieciówkach monopolizujących rynek, albo prób oddolnego wymuszenia zmian w dystrybucji, która pochłania większość ceny okładkowej…
Wielkie sieci, jak Empik psują rynek poprzez działanie z pozycji siły i dyktowanie warunków zupełnie nieakceptowalnych dla mniejszych wydawców. Ale czy Empik nadal jeszcze jest księgarnią? Bo wg mnie to już wielki sklep papierniczy, który przypadkowo ma jakieś regały z książkami. Potężny wpływ na rynek mają wielkie księgarnie internetowe, które grają obniżkami cenowymi – a klient zwyczajnie szuka najkorzystniejszej ceny. Dodatkowo, problemem jest ilość, w miejsce jakości. Książek ukazuje się zbyt dużo, praktycznie nie weryfikuje się ich jakości. Duzi gracze zalewają rynek nastoma pozycjami miesięcznie. Nikt nie jest w stanie tego przerobić. Połowa tytułów ginie pod nawałem co głośniejszych (często na siłę hype’owanych nazwisk z zagranicy). Najbardziej szkodzi rynkowi przesyt. I to bezpardonowe, wydawnicze testowanie, który tytuł / autor przebije się do czytelniczej świadomości i stanie się sprzedażowym hitem. Literacka wartość już dawno w większości przypadków zeszła na dalszy plan. I tylko nieliczni wydawcy starają się wydawać „jakościowo”, nie „ilościowo”. Reszta zasypuje rynek cała masa tytułów, a jeśli któryś „chwyci” – mają hit. Pozostałe zarobią co najwyżej na koszta, albo pokryją je odsetki od wydawniczego hitu… Pisarz jest na końcu tego łańcucha, ma najmniejsze znaczenie. Starają się o niego zwykle małe oficyny… ale te mają ograniczone (głównie finansowo) możliwości, przez co tkwią na marginesie rynku, nie mogąc się przebić. Zauważ, ze np. autorzy mojego wydawcy – Wydawnictwa IX, zgarniają nagrody (Gunia, Sobiecka), a i tam nie mogą się przebić i rynkowo rządzą takie indywidua, jak Czornyj np. To skaza całego rynku książki w Polsce i nie wiem, czy to się kiedykolwiek zmieni. Czytelnik jest mocno bezrefleksyjny i woli wznowienia po raz n-ty Kinga lub Lovecrafta, niż coś nowego, świeżego.
Groza i horror nadal mają także łatkę literatury mało poważnej, czysto rozrywkowej (podobny problem mają komiksy), i jak się sama niejednokrotnie przekonałam, dla dziwaków. Nadal pokutuje także przekonanie, że jeśli ktoś czyta/pisze dużo grozy, to jego zdolność współodczuwania tępieje. Jedynie zmiana myślenia większej grupy czytelników o gatunku mogłaby chyba wyciągnąć go z niszy. Bo za zainteresowaniem czytelnika poszłyby i pieniądze z dużych wydawnictw. Czy mogą pomóc w tym „romanse” popularnych już nazwisk z gatunkiem? Mróz, Miszczuk, Krajewski nie podołali, teraz horror napisała Puzyńska.
To kolejny raz, kiedy ma nadchodzić renesans horroru w Polsce. Miał go już wcześniej przynieść Ćwiek („Ciemność płonie), Miłoszewski („Domofon”), czy wspomniany Mróz („Czarna Madonna”), czy nawet Chmielarz (elementy grozy są wszak w „Królowej głodu, a i teraz pisarz „odgraża się”, ze po ten gatunek sięgnie). Próbował sił w horrorze Krajewski, ale wg mnie to było bardziej formą kaprysu, pewnej odskoczni, bo ten autor już z pewnością ani nie musi poszukiwać nowej grupy czytelniczej, ani tez udowadniać komukolwiek, ze potrafi. Czy podoła Puzyńska? Ona też szuka, przecież od kryminału przeszła do fantasy słowiańskiej. Więc sięgnięcie po grozę to chyba kolejny etap tych literackich eksploracji. Co jest dobre – bo przebija się horror do powszechniejszej czytelniczej świadomości – ale też ani nie jest zjawiskiem nowym samym w sobie, ani nie wróżyłbym przez to rewolucji. Jeśli horror ma mieć szansę, to muszą przekonać się do niego wydawcy. I zainwestować. Nie tylko pieniądze, ale i czas. Bo aby zbudować popularność horroru w Polsce trzeba mrówczej pracy i wielu lat, by zbudować całe środowisko i lekturowe zaplecze. Na tę chwilę bardziej – w modelu biznesowym – opłaca się wydawcom zrobić n-tą reedycję Kinga, albo nowe wydanie Lovecrafta. Bo to się sprzeda. Wydawnictwo Hatchette startuje z serią Mistrzów fantastyki i grozy. Wśród zapowiadanych tytułów same odgrzewane kotlety, których po naście wydań na rynku jest dostępnych. Od broszurowych, po bibliofilskie. W podobnym kierunku ruszyło jakiś czas temu Wydawnictwo Świat Książki z serią grozy sygnowaną przez Łukasza Orbitowskiego. Moim zdaniem – nie tędy droga.
O niebo lepszą robotę robią tacy mali, niszowi gracze, jak Wydawnictwo IX, czy ostatnio też Abyssos. Wydają literackich mistrzów, sięgając po nazwiska w Polsce albo dotąd nieobecne (Clark Asthon Smith w przedsprzedaży w IX-tce, czy ich cudna retrofantastyka / groza w serii „Niesamowitnicy” pod red. K. Grudnika a w Abyssos takie nazwiska jak Algernon Blackwood, czy Gustaw Meyrinck).
Co do łatki przyczepianej horrorowi (i komiksom) – to się zmienia. Ewoluuje, często przez mrówczą pracę i takich małych, ale solidnych wydawców, jak ww, jak i takich popularyzatorów, jak choćby Wojciech Gunia. Dzięki którym horror zaczyna być zauważalny. Z komiksem jest podobnie i to też robota „mniejszych graczy”, jak Kultura Gniewu, czy Mandioca, serwujące bardzo różne tematycznie i stylistycznie prace, śmiało sięgające do głównego nurtu. Oczywiście nie są jedyni, to tylko przykład. Ale to działa. Komiks już zaczął w Polsce rozpychać się na rynku (wystarczy spojrzeć na ilość tytułów publikowanych w każdym miesiącu). Horror nie ma tak lekko, ale to też jest w zasięgu odbiorców. Dopóki będą sprzedawać się jak makaron w pandemii kolejne wznowienia Kinga i Lovecrafta, dopóty wydawcy nie utną łba tej znoszącej złote jaja kurze. I zaczną szukać innych opcji zarobku. Czytelnicy mogą zagłosować portfelami. Ale tez muszą wiedzieć, za czym głosują. Stąd taka, jak choćby Twoja, mrówcza robota.
A co do kwestii w pytaniu podjętej ostatniej – otępienia emocjonalnego wynikłego z nadmiernego czytania horrorów… Większej bzdury ze świeca szukać. Bo co by ze społeczeństwa zostało po obejrzeniu przez miesiąc któregoś, dowolnego kanału informacyjnego? To dokładnie taki sam mit, jak ten, ze brutalne gry wychowują psychopatów.
Horror to oswajanie lęku. To przerzucanie na karty powieści swoich obaw, lęków. Horror jest (zawsze był) zwierciadłem, odbijającym społeczne lęki swoich czasów. Podobnie, jak fantastyka. Podejmuje się swoistej transgresji podskórnych lęków ludzkich, przemianowania ich na fikcyjną opowieść, by obudować ją następnie ramami gatunkowych klisz i schematów, a tym samym oswoić. Bo najbardziej przeraża to, co obce, nieznane. Nienazwane czy nieopisane. Kiedy złamiemy tę zależność, poprzez ujęcie źródła lęku w sposób metaforyczny nawet, zyskujemy nad nim niejako kontrolę. A sam twórca – co usłyszałem od wielu piszących grozę – doświadcza swoistego katharsis. Uwalnia się od lęku, zamknąwszy go w opowieści. Groza stanowi zwyczajowo – tym samym – przestrogę. Pokazuje konsekwencje. Uczula na pewne zjawiska. I moim zdaniem, wręcz przeciwnie do wzmiankowanej tezy – uwrażliwia.
Sprawdź, gdzie kupić:
W audiobookowym projekcie „Słowiańskie strachy” znalazło się i twoje opowiadanie. Nie dość, że literacko niezwykle przyjemne dla ucha, to jeszcze z bardzo ciekawym eko przesłaniem. Skąd pomysł na takie ugryzienie tematu?
Historia tego opowiadania sięga czasów przygotowań do pierwszej edycji „Ballad morderców”, mojego debiutanckiego zbioru. Część pierwsza, tytułowa oparta jest na utworach z Murder Ballads Nicka Cave’a. Kiedy pierwotnie planowałem wydać zbiór wyłącznie z tekstami opartymi na twórczości tego barda, zacząłem szukać pomysłów na kolejne historie, wykraczające poza piosenki ze wspomnianej płyty. Tak wybór padł na wspaniały „Ain’t Gonna Rain Anymore”. Skąd inspiracja słowiańska? Szczerze – nie umiem powiedzieć. Słowiańszczyzna jest literacko fascynująca, bo wciąż mało wyeksplorowana. Wciąż ma potencjał oryginalności. A ja nie lubię przetwarzania jakichkolwiek motywów w sposób typowy, szablonowy i zawsze staram się znaleźć własną ścieżkę. I – w tym przypadku – wpasować się w ponurą poetykę Cave’a, bo dla mnie proza zawsze musi być oparta na wręcz muzycznej rytmice. To trochę miks tych kulturowych fascynacji. I przedłużenie prac nad „Balladami morderców”.
Dżdża sama do ciebie przyszła? Znalazła cię, gdy czytałeś samotnie książkę na ławce?
Ech, to cholernie trudne pytanie. Bo wiesz, ja nie mam pojęcia, skąd mi się biorą w głowie pomysły. Pojawiają się pojedyncze sceny, zdania. I je zapisuje. Siadam do tego, do tej notatki i próbuje wyobrazić sobie, co dalej. To trochę tak, jakby ci ktoś odtwarzał w głowie film. Słyszę dialogi, widzę postacie. Jakbym siedział w kinie. I moją rolą jest to tylko zapisać.
Nigdy nie planuję całości opowiadania, kiedy siadam do pisania. Jeśli przyjmowałem jakieś ogólne zarysy, to i tak, w trakcie, fabuła szła w swoją stronę, ignorując moje usilne próby skierowania jej na zaplanowane tory. Mam wrażenie, że jestem tylko kronikarzem tych historii, pochodzących gdzieś z Tamtej Strony, z innej rzeczywistości, że to nie ja sam je wymyślam. Ja tylko opowiadam, co widzę. A że widzę to głównie we własnej głowie… Byłoby gorzej, jakbym słyszał same głosy… 🙂
Brzmi to niepokojąco i fascynująco zarazem, zwłaszcza, że tworzysz w nurcie grozy.
Wiem, że to może brzmieć, jak adoracja czytelnika. Ale naprawdę tak jest. Ja czasem zazdroszczę pisarzom, którzy siadając do pisania, mają starannie rozpisany konspekt, plan ramowy, charakterystyki postaci. Ja je poznaję w trakcie pisania. Moja wyobraźnia kreuje obrazy, sceny, które spisuję. I zaczynam myśleć, co wydarzy się dalej. I to z jednej strony może i trochę straszne, ale z drugiej – fascynujące. Każda pisana przeze mnie opowieść to historia do odkrycia – także dla mnie samego.
Może dlatego czasem piszę tak wolno? Bywa, iż w opowieści dochodzę do „martwego punktu”, kiedy zupełnie nie mam pojęcia, co wydarzy się dalej. Wtedy czekam. Odkładam tekst, na czas bliżej nieokreślony. Nie pisuje na siłę, na akord. Czasem przez to nie wyrabiam z terminem naboru do antologii (dwukrotnie nie skończyłem na czas końca naboru do Snów Umarłych), ale tylko tak umiem pisać. Zawsze mam jakieś rozpoczęte, rozgrzebane historie, które czekają na „ten moment”. Pewnego dnia pojawi się w mojej głowie ciąg dalszy. Zakończenie. I wtedy je napiszę.
Ile w głównym bohaterze jest ciebie, a ile nas wszystkich?
Hmm, wiesz, mam wrażenie, że w moich postaciach zawsze jest dużo ze mnie. Piszę często w pierwszej osobie, bo ta narracja pozowała mi na najszerszą ekspozycję emocjonalną bohatera. Więc – siłą rzeczy – przelewam na postaci część siebie. Oczywiście obudowuję je całą otoczką zdarzeń, rzeczywistości świata przedstawionego, realiów sytuacyjnych, dopasowuję ich samych, ich zachowania i decyzje do wymogów fabuły. Ale często spojrzenie na świat ich i moje są tożsame. Literaturą opowiadam swoje widzenie świata. Inaczej chyba być nie może. Przynajmniej ja nie umiem.
Problem pojawia się przy postaciach negatywnych. Bo to trudne, kreować typowego Złola, mordercę, psychopatę. I w jakiś sposób się w niego wcielić. Zrozumieć, jak on widzi świat. To przerażające, i – samo w sobie – bardzo męczące, jako proces. Bo usiłujesz zrozumieć, jako to jest być kimś innym, by go wiarygodnie przedstawić. Zawsze takie próby odchorowuję. Ale są czasami konieczne dla opowieści, dla konstrukcji fabularnej. Myślę, że każdy z nas ma w sobie jakiś mrok, jakieś lęki. Przelewanie ich na papier, ulepienie z nich choćby fikcyjnej postaci, pozwala w jakiś sposób to brzemię z siebie zrzucić. To rodzaj katharsis. Szansa, by wyzbyć się negatywnych odczuć, złej energii, jaka się w człowieku kumuluje przez codzienna złość, nienawiść itd. I jest szansa później, by być ciut lepszym człowiekiem. A przynajmniej – nie być gorszym.
A ile jest w tych postaciach wszystkich innych? To już zależy od Was, od czytelników, odbiorców. Ty widzisz w głównym bohaterze siebie? To wspaniałe, bo to oznacza, że do ciebie trafił, że cię do siebie przekonał. Utożsamiasz się z nim, stał ci się bliski, więc moje pisanie – niejako – spełniło swoją rolę. Moi bohaterowie zwykle nie są zerojedynkowi, nieskazitelni. Ale nikt nie jest. Może dlatego tak łatwo nam widzieć w nich siebie samych? Choć niekoniecznie zawsze chcemy się do tego przyznać?
Tak, od razu otwarło się w głowie odczytanie twojego tekstu w skali makro, a to powoduje, że znalazłam w głównym bohaterze i siebie. Bo wszyscy jesteśmy winni.
Poniekąd jesteśmy. Kształtujemy świat dookoła, wywieramy na niego wpływ. Czasem nieświadomie, czasem przez zaniechanie, przez ignorancję. Godzimy się na taki kształt współczesnego świata, opartego na kapitalistycznych regulacjach, bo tak jest najprościej, najwygodniej. Stąd moja, wzmiankowana niewiara w sukces solarpunku, przynajmniej obecnie. Jesteśmy zbyt zastali w konformistycznym podejściu i przeświadczeniu, że decyzje podejmowane są globalnie, gdzieś zupełnie poza nami. I że na nic nie mamy wpływu. Liczę na zmianę – o czym mówiłem, wraz z nowym pokoleniem, z „Zetkami”, które globalnie są bardziej świadome globalnego wpływu, jaki mogą mieć na świat. I może kiedyś naprawdę zmienią. Ale nas już wtedy raczej nie będzie. Pytanie tylko, czy oni będą mieli jeszcze czas na zmiany. To zależy od tego, co im, tym następnym pokoleniom, pozostawimy.
Niniejszy wywiad powstał we współpracy z blogiem:
Inspirujacy wywiad