Gorący temat

Matrix Zmartwychwstania – dlaczego, cholera, nie wziąłem niebieskiej pigułki? [recenzja]


Warning: A non-numeric value encountered in /home/platne/serwer269681/public_html/badloopus.pl/wp-content/plugins/taqyeem/taqyeem.php on line 613

Warning: A non-numeric value encountered in /home/platne/serwer269681/public_html/badloopus.pl/wp-content/plugins/taqyeem/taqyeem.php on line 616

Powroty kultowych serii po latach to temat tym trudniejszy im większy wpływ udało im się wywrzeć na popkulturę – a mało która była dlań tak znacząca, jak ta opowiadająca o niekończącej się wojnie ludzi maszyn, zamaskowanej  cyfrową rzeczywistością. Czy wobec tego warto było raz jeszcze odwiedzić stare śmieci?

Rozpoczynając przygodę z czwarta częścią uniwersum Wachowskich, wpadamy na Thomasa Andersona – wziętego programistę i twórcę „Matrixa”  – niezwykle uznanej serii gier wideo o ludziach więzionych w okowach wirtualnego świata i wojnie jaką jego twórca wypowiada wybraniec wraz z garstką buntowników. Pasmo zawodowych sukcesów bynajmniej nie przekłada się jednak na życie prywatne: mężczyzna cierpi na nawracające załamania nerwowe, w trakcie których przestaje odróżniać rzeczywistość od fikcji. Kiedy w końcu wydaje się, że może wyjść na przysłowiową prostą, w jego życie z butami wparaduje grupa ludzi twierdzących , że świat w którym żyje, jest czymś kompletnie innym niż mu się do tej pory wydawało. Czy zatem jego domniemane majaki mogą okazać się prawdziwe? Czy rzeczywistość, to ledwie iluzja jaką karmiony jest udręczony ludzki umysł? By znaleźć odpowiedzi na te pytania, Anderson będzie musiał wrócić do samego źródła, poznać prawdę o sobie samym i być może, odnaleźć w sobie siłę, by podjąć walkę w odwiecznej próbie zmienienia własnego przeznaczenia.

Debiutujący w 1999 roku Matrix Wachowskich, był czymś wyjątkowym na wielu popkulturowych płaszczyznach. Nie tylko bowiem redefiniował i dawał drugie życie cyberpunkowi, nie tylko wprowadzał na salony nową, inspirującą dzieciaki modę, wreszcie nie tylko rewolucjonizował kinematografię w aspektach technologicznej maestrii – ale przede wszystkim oferował jasny i czysty niczym łza przekaz, pomimo niebywałej złożoności scenariusza. Ciekawi bohaterowie i antagoniści, kultowe sekwencja akcji i cytaty – wszystko to złożyło się na jeden z filmów generacji, nakręcający oczekiwania w stosunku do potencjalnych kontynuacji tak bardzo, że niemal natychmiast stawiający je na przegranej pozycji. I rzeczywiście, z udźwignięciem tego ciężaru  nie poradziły sobie dwie kolejne części trylogii, o podtytułach „Reaktywacja” i „Rewolucje”, które jakby zdawały się zapominać, że tym co w pierwszej kolejności stanowiło o wyjątkowości pierwowzoru, była po prostu przemyślana historia. Powrót do kultowego uniwersum po ponad osiemnastu latach również cierpi na podobny problem. Tylko że jest jeszcze gorzej.

Nie owijając zatem w bawełnę, zacznijmy zatem od tego, co w nowym „Matriksie” wydaje się problemem najbardziej palącym – a zatem jakość samej historii. Ta, przynajmniej z początku, bynajmniej nie powala tempem. Pierwsze kilkadziesiąt minut seansu spędzamy na ekspozycji świata przedstawionego, przeplatanej odwzorowanymi jeden do jednego, bądź po prostu pojedynczymi sekwencjami znanymi z pierwowzoru. Pan Anderson w osobie Keanu Reevesa zastanawia się nad swoją egzystencją, my w oczekiwaniu na zawiązanie konkretnych wątków zastanawiamy się jakby trochę mniej. Nie mamy takiej potrzeby – w „Zmartwychwstaniach” to my występujemy na pozycji demiurgów i wszystkowiedzących obserwatorów, co scenariusz podkreśla raz za razem wszechobecnym i podanym wyjątkowo ciężką ręką metakomentarzem. Ilość fanservice’u przytłacza nawet jeśli dokładnie takiego stanu rzeczy się spodziewaliśmy, tym bardziej, że puszczania oka do widza nie ma końca, od kamery uparcie zawieszającej oko na przedstawiających postaci z poprzednich filmów figurkach, przez dyskusje nad zasadnością rebootów po balansujące na granicy żenady spotkanie z Merowingiem na czele.

Kiedy już przez te wszystkie dobitnie udowadniające nam z jak bardzo samoświadomym dziełem mamy do czynienia sceny zdołamy przebrnąć, z wolna coś zaczyna się w filmie Lany Wachowskiej dziać. Coraz to bardziej dostrzegalny staje się fabularny kręgosłup całej opowieści, uzyskujemy też nieco odpowiedzi na to co w trylogii pozostało niedopowiedziane – co zresztą odwołując się do zdrowego rozsądku powinno stanowić powód, na którym powstanie kontynuacji po niemal dwóch dekadach powinno się zasadzać. Czy jednak z zaproponowanych przez twórców rozwiązań będziemy usatysfakcjonowani, to już osobna sprawa. O ile bowiem utrzymujący całość we względnym porządku wątek szukających powrotnej drogi do siebie Neo i Trinity, za sprawą ekranowej chemii miedzy Reevesem a Moss funkcjonuje całkiem sympatycznie, tak trudno powiedzieć, by kontynuacje wątków jakie otrzymujemy w „Zmartwychwstaniach” w jakikolwiek sposób rewolucjonizowały nasze spojrzenie na uniwersum, czy choćby okazywały się warte wyczekiwania.

Czwarta część „Matriksa” sprawia pod tym względem wrażenie nie do końca przemyślanego patchworku ze zużytych już lata temu idei i nowych, niekoniecznie wizjonerskich konceptów – co w trakcie stu pięćdziesięciu minut seansu potrafi dotkliwie dać się we znaki nawet najbardziej cierpliwym z widzów. Co gorsza też, do poziomu scenopisarskiej przeciętności dobija też realizacja, która w choć sama w sobie porządna, sprawia nieustanne wrażenie czegoś o kilka poziomów słabszego niż pierwowzór. Próżno szukać tu zatem sekwencji mających choć śladowe szanse na stanie się tak kultowymi jak ta z unikaniem przez Neo kul w pierwszej części, czy autostradowy pościg z jej kontynuacji. Podobnie ma się sprawa z bohaterami – poza niewymagającymi już żadnej twórczej interwencji Neo i Trinity, ani powracający Agent Smith w wykonaniu dwojącego i trojącego się Jonathana Groffa, ani debiutująca Bugs Jessiki Henwick to definitywnie nie są materiały na przyszły kult.

Odpowiadając na zadane na wstępie pytanie: nie, zdecydowanie nie było warto wracać – a już na pewno nie w tak odtwórczej formie. Lana Wachowski ewidentnie ma tu chrapkę na rozwinięcie pomysłu w kolejną trylogię, ale wyświadczcie sobie przysługę: nawet jeżeli powodowani nostalgią skusicie się na kinowy seans, zażyjcie po nim niebieską pigułkę i zapomnijcie o tym, że „Matrix Zmartwychwstania” kiedykolwiek istniał. Bo przy tak zasłużonym uniwersum, kolejne filmy podobnej jakości bynajmniej nie są nam potrzebne.

Foto © Warner Bros Polska

Matrix Zmartwychwstania

Nasza ocena: - 40%

40%

Reżyseria: Lana Wachowski. Obsada: Keanu Reeves, Carrie-Ann Moss, Jonathan Groff i inni. USA, 2021.

User Rating: 2 ( 1 votes)

Maciej Bachorski

Pasjonat staroszkolnych horrorów science fiction w stylu "Obcego", "Cosia" czy "Ukrytego Wymiaru", rockowej/metalowej muzyki i przyzwoitej (znaczy, nie tylko single malt) whisky. Pisywał dla "Playboya", "PIXELA", czy "Wiedzy i Życia", a obecnie współpracuje z "Nową Fantastyką", "CD-Action" i "Netfilmem".

Zobacz także

Sisu – mniej znaczy lepiej [recenzja]

Kinowe eksperymenty z formą i treścią z pewnością należy cenić za przełamywanie utartych schematów, ale …

Leave a Reply