Powstała na bazie wizji z „Heavy Metalu” z 1981 roku, antologia nietypowych animacji Tima Millera i Davida Finchera szturmem zdobyła serca widzów ponad dwa lata temu. A teraz, wraz z drugim sezonem, usiłuje powtórzyć ów niekoniecznie spodziewany sukces.
Osiemnaście odcinków pierwszej serii było zdecydowanie większą ilością dobra, niż fani przeznaczonego dla dorosłych odbiorców science fiction mogliby się spodziewać. Duża rozpiętość gatunkowa, równie pokaźna ilość zastosowanych stylów, począwszy od fotorealistycznej animacji, po rzeczy gatunkowo zbliżone anime i wreszcie to nieodparte wrażenie, że całość ma za nic konwenanse, potrafiła zdecydowanie w poszczególne odcinki wciągnąć. Oczywistym było więc, że Netflix raczej prędzej niż później zdecyduje się na to, by uszczknąć kolejny kawałek tortu.
W taki oto sposób do rąk wygłodniałych miłośników fantastyki naukowej trafia sezon drugi… i niemal natychmiast powoduje zawód. Pierwszy rzut oka na listę odcinków ujawnia bowiem zaledwie osiem epizodów – i biorąc pod uwagę, że nadal mamy tu do czynienia z krótkim metrażem, nigdy nie przekraczającym dwudziestu minut seansu, całość zamyka się w niekoniecznie imponujących, dwóch godzinach. Ot rozrywka w sam raz na jeden wieczór, ale z drugiej strony, liczyliśmy jednak, że będzie tego więcej.
Najważniejszy aspekt „Milości śmierci i robotów”, nieodmiennie kryje się jednak nie tyle w ilości, co raczej jakości połączenia bezpardonowych historii, z różnymi stylami animacji. Pod tym względem, sezon drugi prezentuje się przyzwoicie.. i w zasadzie tylko tyle. Okropne pierwsze wrażenie po pierwszym, opowiadającym pół żartem pół serio o buncie sprzętu gospodarstwa domowego odcinku, stopniowo zamazują kolejne mające nie tylko znacznie większe ambicje pod kątem rozmachu, ale i bardziej rozbudowanej historii. Choć siłą rzeczy ze względu na ilośc zróżnicowania mamy tu znacznie mniej i tak znajdziemy takie perełki jak prezentująca się niczym ścienny obraz, nieco poklatkowa „Wysoka trawa”, czy stawiające na niezwykłą ilość szczegółów „Śnieg na pustyni”, czy „Life Hutch”. Generalnie poziom technologiczny seansu może satysfakcjonować – warto mieć jednak świadomość, że to w jednak zasadzie powtórka z rozrywki po sezonie pierwszym i raczej ze świecą tu szukać czegoś w rodzaju genialnie zaaranżowanego „Świadka”.
Podobnie jak forma, na mocy uderzeniowej stracił też nieco przekaz. Z jednej strony tym razem wiemy już czego się spodziewać, z drugiej – nawet najlepsze fabularnie odcinki zdają się opowiadać historie, które mimo że oparte na krótkich historiach takich tuzów gatunku jak Paolo Bacigalupi, John Scalzi czy Harlan Ellison, wydają się kalkami odbitymi przez kalkę i tym samym nie potrafią wywołać uczucia obcowania z czymś stanowiącym nową jakość – a to przecież właśnie jej synonimem okazała się pierwsza seria. Dodajmy do tego epizody które zdają się do tematyki antologii pasować niczym pięść do nosa, jak choćby „Straszny dom”, a efektem końcowym będzie mniejsze lub większe rozczarowanie, bynajmniej niedający się uśmierzyć zapewnieniami Millera, jakoby ten miał pomysłów na co najmniej cztery kolejne sezony.
Oglądając drugi sezon serialu Tima Millera, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że powstał on bardziej z potrzeby jak najszybszego spieniężenia popularnego pomysłu, niż rzeczywistej autorskiej pasji. Mniej odcinków, mniej odważnych, autorskich idei i innowacji. Ciężko powiedzieć też, żeby kontynuacja wybijała się na tle pierwowzoru się jako pokaz nowatorskich technologii. To nie tak, że „Miłość śmierć i roboty 2” jest rzeczą całkowicie złą – ale jak się zdaje, nigdy w pełni nie rozwija skrzydeł. A to szkoda w tym przypadku większa o tyle, że na tle taśmowo generowanych seriali Netfliksa, akurat ten wielu z nas utożsamiało z czymś, co będzie w stanie wyrwać się poza schemat.
https://www.youtube.com/watch?v=Gj2iCJkp6Ko
Foto © Netflix
Miłość śmierć i roboty vol. 2
Nasza ocena: - 65%
65%
Twórca: Tim Miller. Obsada: Peter Franzén, Michael B. Jordan, Sebastian Croft i inni. USA, 2021.