Och, ileż to czekania było na nowe filmowe otwarcie kultowego już uniwersum najbrutalniejszych wirtualnych bijatyk. Niemal tak samo wiele, jak buńczucznych zapowiedzi twórców o szacunku dla serii i poważnym traktowaniu widzów. A wyszło jak zawsze.
Simon McQouid, dla którego starcie z Shang Tsungiem, Kano, Scorpionem i resztą wojowniczej braci było reżyserskim pełnometrażowym debiutem, rzeczywiście nie oszczędzał w słowach przed premierą. Wspomagana armią zwiastunów narracja sugerująca widzom, że będą potraktowani poważnie, a sam film nie zostanie sprowadzony do cytujących pamiętne kwestie z gier znajomych postaci, rozpalała wyobraźnię i nakręcała oczekiwania. Tym bardziej, że po beznadziejnym „Unicestwieniu” z 1997 roku, fabryka snów o „Mortal Kombat” zapomniała, a promyczkiem nadziei okazała się dopiero całkiem jeszcze świeża animacja ze Scorpionem w roli głównej. To nie miało prawa się nie udać.
W filmie McQuoida główny bohater jest zarazem zupełnie nową dla uniwersum Mortal Kombat postacią. Cole Young to wojownik MMA, ale z tych którzy stanowią mięso armatnie dla pretendentów i jak się zdaje, nie ma w sobie absolutnie nic wyjątkowego. Dopiero wkrótce okaże się, że w pewien sposób powiązany jest z łączącą różne rzeczywistości prastarą tradycją. Nadchodzi bowiem Mortal Kombat, odwieczny turniej i zarazem starcie sił dobra i zła, w którym obrońcy ziemskiego wymiaru będą musieli stanąć naprzeciw czempionów Imperium Pozaświatów. Wplątany w całą tę aferę Cole wraz innymi adeptami sztuk walki, będzie zmuszony do przejścia morderczego treningu. Czy to jednak wystarczy, by ocalić ludzkość?
Tak naprawdę, choć powyższy opis sugeruje jedną linię fabularną, nowe „Mortal Kombat” ma jeszcze drugą – pełniącą rolę istotnego tła całości. Aż szkoda, że nie znajdującą się jednak na pierwszym planie, chciałoby się po obejrzeniu pierwszych kilkunastu minut filmu powiedzieć, bo zaserwowany nam kilkunastominutowy konflikt między klanami Shirai Ryu i Lin Kuei w osobach Bi-Hana i przyszłego Scorpiona, Hanzo Hasashiego, jest też zarazem najlepszym fragmentem filmu McQuoida. Tonalnie spójnym, choreograficznie kompetentnie zrealizowanym i przede wszystkim aż kipiącym od emocji. Takiego Mortal Kombat oczekiwaliśmy i takie Mortal Kombat dostajemy… przynajmniej na początku. Później z minuty na minutę zaczyna się to wszystko powoli wykolejać.
Przede wszystkim dlatego, że choć napakowanej po brzegi postaciami z gier, opowieści o Cole’u zdecydowanie brakuje już tego pazura, który sugerowałby, że twórcy zamierzają wziąć się z uniwersum za bary w autorski sposób – zamiast tego mamy za to standardową opowiastkę w stylu „od zera do bohatera”, która w dodatku ma spore problemy z dostosowaniem odpowiedniego tempa. Czas poświęcony na ekspozycje kolejnych postaci i zawiązanie pretekstowej intrygi dłuży się niemiłosiernie, a kiedy już zaczyna się oczekiwane mięcho zbliżające nas do wartości granicznych w postaci fatality, okazuje się, że do końca seansu zostało raptem pół godziny – i twórcy muszą zwijać się jak w ukropie by nie tylko upchnąć wszystkie walki, ale i fabularnie dojechać w całości do szczęśliwego finału.
Cierpi na takim podejściu w zasadzie wszystko, bo choć po historii ciężko było spodziewać się oscarowej głębi, wszyscy liczyliśmy na to, że film nadrobi efektownymi pojedynkami. Tu sukces jest zaledwie połowiczny – z jednej strony mamy nieco ikonicznych momentów zarezerwowanych dla poszczególnych wojowników, z drugiej, same starcia są niezbyt rozbudowane i zmontowane w najgorszy (bo składający się z dziesiątek króciutkich ujęć) z możliwych sposobów. Trudno też nie ulec wrażeniu, że gdyby nie szumnie ogłaszane jako wierne grom fatality, ni cholery nie dałoby się zaszeregować ich pod kategorię R. Poszczególnym ciosom ewidentnie brakuje mocy i ciężkości, co przy reprezentantach „wywołującego u widza ból” kina kopanego z których twórcy mogliby czerpać inspiracje, pokroju „The Raid”, „Johna Wicka” czy nawet świeżutkich „Gangów Londynu” i „Nikogo” jest dla tego rodzaju widowiska niemal karygodnym błędem. Szkoda, bo nie samymi komputerowymi rozbryzgami krwi człowiek żyje, a apetyt na doprawione przemocą kino wuxia po amerykańsku był olbrzymi.
Tak zresztą można podsumować i cały film Simona McQuoida. Oczekiwania znacznie przebiły efekt końcowy a całość niebezpiecznie zbliża się do tego, czego film chciał uniknąć – fanserwisu i możliwości zobaczenia aktorskich wersji znanych postaci. Część z nich wypada lepiej – jak choćby ratujący wiele scen humorem Kano, czy równie przemądrzały (i tak samo świetnie ucharakteryzowany) co w jedenastej odsłonie gry Kabal – część gorzej, na czele z samym Cole’em i kompletnie nieistotnym Raidenem. Mimo wszystko jednak, nawet w najlepszych momentach Mortal Kombat to raczej widowisko z rodzaju tych, które obejrzy się przy wyskokowym trunku i niemal natychmiast zapomni. Niby okej, ale liczyliśmy na trochę więcej emocji.
Foto © Warner Bros Polska
Mortal Kombat
Nasza ocena: - 55%
55%
Reżyseria: Simon McQuoid. Obsada: Hiroyuki Sanada, Joe Taslim, Jessica McNamee i inni. USA, 2021.