Bardzo kusi, by określić Netflixową „Infamię” romską wersją Szekspirowskiego „Romea i Julii”. Kusi, ale chyba jednak nie jest to porównanie najlepsze. A zdecydowanie – niepełne. I jako takie byłoby krzywdzące. Bo choć główna oś fabuły opiera się na znanym z szekspirowskiego dramatu schemacie o tragicznej miłości, to jednak serialowa „Infamia” kryje w sobie o wiele więcej.
Gita – siedemnastoletnia Romka o polskich korzeniach wraz z rodzicami i młodszym rodzeństwem wraca z Walii do Polski, na śląską prowincję. Wraca niejako z rodzinnego wygnania, nie zdając sobie sprawy, jak trudny i skomplikowany będzie to dla niej powrót. I jakie plany mają wobec niej rodzice oraz stojący na czele romskiego klanu wuj.
Trzeba przyznać, że jest mocno tendencyjnie. I w ideowym trzonie – lewicowo. Gita zostaje wyrwana ze zróżnicowanej, wielokulturowej i bardzo otwartej społeczności i trafia w skostniały, hierarchiczny i boleśnie patriarchalny, klanowy światek polskich Romów. A do tego na polską prowincję, gdzie nacjonalizm jest tylko niemrawo pudrowany pozorną otwartościową pozą. A czasem i to nie. Gita zmuszona jest zmierzyć się z oczekiwaniami klanu, romskimi tradycjami, z którymi konfrontuje własną niezależność, młodzieńczy bunt i pasję do rapu, który jest dodatkowym tego buntu symbolem. Jednocześnie wstydzi się przed szkolnymi rówieśnikami przyznać się do własnego pochodzenia, woląc udawać, że jej matka pochodzi z Brazylii. Takie rozdarcie pomiędzy dwa światy, pomiędzy próbę odnalezienia się w obrębie własnej kultury, a jednocześnie wyrwanie się do choćby prowincjonalnej wersji dotychczasowej rzeczywistości, w jakiej oswoiła się żyć, będzie zarzewiem konfliktów i finalnie doprowadzi do niejednej tragedii. Ale czy po tym wszystkim Gita zdoła się odrodzić? Zdoła znaleźć dla siebie miejsce w którejś z tych dwóch przestrzeni? A może nie ma dla niej miejsca w żadnej?
To z jednej strony opowieść na wskroś romantyczna, o poszukiwaniu miłości, o walce o tę miłość. I finalnie o tragicznej jej utracie. Ale też – może nawet najbardziej – o poszukiwaniu siebie, własnej tożsamości, tak indywidualnej – wbrew tej narzucanej przez tradycję i społeczność, bardzo w swoim konstrukcie konserwatywną – ale też o odkrywaniu własnej tożsamości w kontekście szerszym, bardziej społecznym, w którym to poszukiwaniu kontekst ów wtłoczony jest w polskie bagienko nietolerancji i podskórnej nienawiści do tego, co inne i obce.
„Infamia” to w końcu bardzo wyraźny – i bardzo silny – głos feministyczny. Głos kobiet, ukazujący oczami kobiet kulturową społeczność skrajnie patriarchalną, która zdaje się zupełnie nie dostrzegać, w imię tradycji i kulturowej, pochodzeniowej tożsamości, że nastał już wiek XXI, a średniowiecze się skończyło.
To obraz Romów polskich, mam wrażenie, solidnie sportretowany. Z jednej strony uwypuklający pewne tendencje, ale z drugiej niestroniący od pokazywania odcieni szarości. Unikania schematycznego rozgraniczenia na czarne i białe. W kolejnych odcinkach my – widzowie, zżymamy się na zachowanie romskiej starszyzny, na zaślepione w patriarchalny model spojrzenie tamtejszych kobiet, na tragiczne w swojej niemocy próby buntu młodej bohaterki… by w tych samych odcinkach dostrzegać wyraźne – czy nam się podoba, czy nie – znaczenie romskiej rodziny jako wielopokoleniowej mikrospołeczności, która walczy o swoich, która o swoich dba (wg swojego wzorca kulturowego) i się o nich troszczy. Nie brak tu napięć wewnętrznych, nie brak osobistych animozji. Nie brak zwyczajnie ludzkich waśni o pieniądze, rzucających długi cień długów i bolesnych, rodzinnych rozłamów, jak poślubienie Polaka, gadzia, co musi skończyć się infamią i odcięciem od rodziny, nawet tej najbliższej.
Ale to też opowieść o nas, Polakach. O naszej małostkowości, o naszym rozmiłowaniu w bolesnych, negatywnych stereotypach, o łatwości, z jaką oceniamy powierzchowność, nie próbując zajrzeć głębiej. Bo i po co? Wygodniej nam czuć się lepszymi, wartościowszymi, bardziej „na miejscu”, bardziej „u siebie”.
Oczywiście należy podkreślić, że to nie dokument, to popkulturowy portret, z wszystkimi jego przywarami. Z wykorzystaniem określonych klisz fabularnych, koniecznych dla opowiedzenia zajmującej historii. Historii o zauważalnym i oczywistym podbarwieniu społeczno – ideologicznym. To dodatkowo kino skierowane do widza nastoletniego, w okresie zarówno dojrzewania, jak i buntu z tego dojrzewania wynikającego. Stąd taka, a nie inna kreacja Gity, stąd jej zawieszenie tożsamościowe pomiędzy światami: kosmopolitycznym brytyjskim, przaśnym, ale pretendującym do wielkomiejskiej otwartości polskim i okopanym na tożsamościowo – kulturowych pozycjach, romskim. Stąd zresztą te do bólu tendencyjne elementy ideologicznej kreacji, jak wizyta walijskich przyjaciół. Oni są przecież starannie dobranym przekrojem brytyjskiego tygla kulturowego, stawianego w kontrze dla polskiej prowincjonalnej mentalności i buńczucznych, nacjonalistycznych haseł o „Polsce dla Polaków” w kraju, który zawsze przecież był (i jest nadal) takim kulturową zbiorowością mniejszości. Choć często usilnie nie chcemy tego widzieć.
„Infamia” to ciekawe kino, portretujące Romów bez usilnej próby wybielania, gloryfikacji, ale też bez tendencyjnego uwypuklania przywar narodowościowych. To z jednej strony próba ukazania kulturowej i społecznej odmienności oraz różnorodności, a z drugiej ciekawy społeczny dramat o dojrzewaniu i szukaniu sobie miejsca na pograniczu dwóch skrajnie odmiennych światów. Jakby dojrzewanie w obrębie jednego nie było wystarczająco trudne.
Gra ten serial kliszami, gra schematami i uproszczeniami, ale cała popkultura tak właśnie robi, a sztuką jest nie popaść w pastisz, w karykaturę własnej kreacji. I to się „Infamii” świetnie udaje.
Może przez pozornie zawikłane meandry scenariusza, dobrze osadzające historię w polskich, prowincjonalnych realiach? Może przez znakomitą, bardzo emocjonalną i zachwycającą na wielu płaszczyznach grę aktorską, szczególnie młodej Zofii Jastrzębskiej, odtwórczyni głównej roli? Ale może i przez autentyzm postaci drugiego planu, kolejnych członków bliższej i dalszej romskiej rodziny, społeczności? A może przez znakomicie dopasowana do klimatu serialu muzykę. I mówię to jako osoba rapu zwyczajnie nieznosząca.
Podchodziłem do tego serialu z ostrożną nieufnością, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać. Jakoś całkowicie ominął mnie fejm na tę produkcję – może dlatego, ze nie celuje w sedno moich popkulturowych zainteresowań. Skusiła mnie właśnie chęć wyjścia z własnej tematycznej strefy komfortu… i intrygująca w swojej egzotycznej inności romska kultura. I był to finalnie wybór seansu znakomity, bo od pierwszych minut, od przyjazdu Gity do Polski, do willi bogatego wuja, dałem się porwać klimatowi tej historii. A potem było już tylko lepiej. Zobaczyłem w tym serialu społeczność, której nie znam, a która żyje obok. O której myślałem dotąd odruchowo w kategoriach uwarunkowanych tendencyjnych wypaczeń i niechęci, z której pewnie nawet nie do końca zdawałem sobie sprawę. Ale zobaczyłem też oblicze nasze, polskie. Pozornie tolerancyjne, buńczucznie otwarte… dopóki nie zetknie się realnie, na co dzień z odmiennością. I kiedy zamiast zrozumieć, woli ośmieszyć, obrazić, skrzywdzić.
A mowa nienawiści finalnie zawsze prowadzi – prędzej, czy później – do tragedii.
To serial pięknie nakręcony. Serial, gdzie gesty mają znaczenie, gdzie zbliżenia tychże gestów wspaniale je uwypuklają. Gdzie emocje oddane są w sposób naprawdę autentyczny – jakiekolwiek by nie były. Jest w tym serialu swoista poetyka, co ma odbicie w prowadzeniu kamery, w licznych artystycznych ujęciach, zwolnieniach tempa w kluczowych scenach. Są chwile śmiechu, wręcz pastiszowe sceny (sauna w ostatnim odcinku), ale jest też dramatyzm, jest cierpienie i jest smutek. Ogrom smutku, wynikły z mierzenia się z bolączkami dojrzewania, ale i z tragizmem niedopasowania do żadnego ze światów. Z desperacji i ze straty. Z nieumiejętności walki o swoje szczęście, o swoje życie… ale i z tej walki aż do bólu zaciekłej, nieznającej granicy.
To świetne kino i należy pogratulować reżyserom tak dojrzałego podejścia do tematu, ale też umiejętności zaimplementowania go w sprawnie opowiedzianą opowieść. Scenariusz był tu z pewnością przyczynkiem do sukcesu, ale pokazanie tego na ekranie to zupełnie inna para kaloszy… Anna Maliszewska i Kuba Czekaj podołali zadaniu.
Jeśli mielibyście w tym roku obejrzeć tylko jeden polski serial na którejś ze streamingowych platform, to wybierzcie właśnie „Infamię”. I nie musicie być nastolatkami, by to kino docenić. Ale jeśli jesteście, obejrzyjcie tym bardziej. Bo morał w „Infamii” jest banalnie prosty. Żyjemy w takim świecie, jaki sobie zbudujemy sami. I nikt nie obiecuje, że będzie łatwo. Ale może warto?
Infamia
Nasza ocena: - 90%
90%
Reżyseria: Anna Maliszewska, Kuba Czekaj. W rolach głównych: Zofia Jastrzębska, Sebastian Łach; Magdalena Czerwińska; Kamil Piotrowski. Produkcja: Netflix 2023
Do szóstego odcinka wszystko było pięknie, bo i wizualnie ten serial oszałamia, zachwyca i zmusza do dalszego oglądania. Niestety dwa ostatnie odcinki, gdzie scenarzystki zmuszeni zostali do zajęcia się fabułą, pozamykaniem wątków to sorry, jakieś nieporozumienie. Ten serial zapadł się pod własnym ciężarem.