„Nautilius. Teatr cieni”, pierwszy tom trylogii duetu Mariolle / Grabowski to przykład, dlaczego warto zwracać uwagę na przykłady komiksu frankofońskiego, którego – mam wrażenie – ostatnimi laty dość mało na polskim rynku.
Frankofony święciły triumfy w Polsce na przełomie lat 80-tych i 90-tych, za sprawą takich publikacji, jak choćby magazyn „Fantastyka – Komiks”. Oczywiście miało to związek z wydawaniem na naszym rynku rodzimych (z pochodzenia) twórców, jak Grzegorz Rosiński, czy Zbigniew Kasprzak, jednak trzeba przyznać, że pojawiło się w tamtym okresie przynajmniej kilka świetnych tytułów także zagranicznych autorów, choćby Regisa Loisela. W okresie późniejszym polski rynek z jednej strony zachłysnął się amerykańskimi trykociarzami, a z drugiej zaczęło podnosić głowę rodzime środowisko twórców niezależnych i eksperymentatorów, co mocno wpłynęło na rynkowe tendencje. I nawet eksperyment z frankofonami w odcinkach (za sprawą „Fantasy Komiks” od Egmont) nie okazał się hitem (przynajmniej sprzedażowym), by zagrzać miejsce na polskim rynku na dłużej.
Dlatego też warto doceniać małe, niezależne wydawnictwa – jak choćby Lost In Time – bo serwują nam takie frankofońskie perełki, jak właśnie niniejszym omawiany „Nautilus”.
Fabularnie komiks to klasyczna przygodówka, wykorzystująca zresztą wariacje nt jednego z najciekawszych motywów francuskiej (i światowej) literatury przygodowej: postać kapitana Nemo i jego niezwykłego okrętu podwodnego – Nautilusa właśnie. I choć autor scenariusza dość swobodnie podszedł do przetworzenia tego motywu, wybiegając w przyszłość względem powieściowych czasów z „20 000 mil podmorskiej żeglugi”, to jednak zaimplementowanie Nautilusa jako ostatniej nadziei Europy do uniknięcia wojny światowej okazuje się pomysłem zgrabnym, a zarazem dającym szerokie pole do popisu, zarówno w warstwie fabuły, jak i rysunku.
Jest rok 1899, wielkie europejskie mocarstwa spierają się o wpływy i dominację nad kontynentem w specyficznej próbie sił, polegającej na prężeniu muskułów, drażnieniu się nawzajem i straszeniu globalnym konfliktem w czasie, kiedy za kulisami rozgrywa się już tajna, kamuflowana przed wzrokiem postronnych, jednakowoż bezwzględna i brutalna wojna wywiadów, zwana Wielką Grą.
W samym jej centrum znajduje się brytyjski agent, trochę na miarę Jamesa Bonda (z ery D. Craiga), imający się misji niemożliwych i – co oczywiste – wpadający w coraz to większe kłopoty, kiedy w wyniku starannie zaplanowanej prowokacji to na niego spada wina za zamach bombowy na brytyjski okręt, na którym odbywa się przyjęcie dyplomatyczne…
Kimball to irlandzki dzieciak z ulicy, wychowany przez tybetańskiego lamę, a później brytyjskiego pułkownika Creightona, który stał się jego protektorem. To postać o tyle interesująca, że niejako zawieszona pomiędzy dwoma światami. Winien z jednej strony lojalność Koronie brytyjskiej, w której cieniu żyje i której służy, a z drugiej – oswojony z hinduską kulturą i społecznością, stanowiącą dla niego poniekąd drugą rodzinę – rozumie niepodległościowe pragnienia i dążenia Hindusów.
Kiedy staje się celem brytyjskich służb, oskarżony o wspomniany zamach, musi uciekać, by udowodnić swoją niewinność. A jedyny dowód, który mógłby to potwierdzić spoczywa we wraku okrętu, na dnie oceanu… I jedynym, kto mógłby go z dna wydobyć jest legendarny kapitan Nemo i jego nie mniej sławny okręt podwodny – Nautilus.
Fabuła jest mocno osadzona w kontekście społeczno – politycznym tamtego okresu i choć jest to obrazowanie dość tendencyjne, to wpasowuje się dobrze w ciężar gatunkowy serii. To nie jest komiks zamierzający wywarzać gatunkowe drzwi, więc i przedstawiony sztafaż jest dość prosty, schematyczny i – jakby to powiedzieć – spodziewany. Bardziej liczy się tu rozmach akcji, akcent na stronę przygodowo – sensacyjną, w której niezłomność i inne talenty głównego bohatera pozwolą mu odnosić kolejne, małe sukcesy na drodze do obranego na początku celu – oczyszczenia swojego imienia, ale też, jednocześnie, zapobieżenia wiszącej na włosku wojnie światowej.
I jako przygodówka, komiks świetnie się sprawdza, zwłaszcza, że przynosi ciekawą reinterpretację opowieści o Nemo. A raczej jej zgrabne rozwinięcie, które pozwala jeszcze raz, ponownie, w interesujący sposób zaistnieć na łamach popkultury legendarnemu Nautilusowi. Seria, planowana na trzy tomy, w pierwszym zgrabnie zawiązuje akcję, przedstawia bohaterów i obfituje w wystarczającą ilość akcji, by nie nudzić, a jednocześnie nie wyczerpać naszej ciekawości. Osobiście czekam niecierpliwie na kolejny tom, by poznać dalsze losy postaci i niezwykłego okrętu.
Graficznie to znakomitość spod znaku szkoły frankofońskiej. Realistyczna, bogata w detale kreska i dopracowane szczegóły tła to składowe bardzo przyjemnego dla oka projektu. Imponująco wypada wizja Nautilusa, której może w tym tomie nie oglądamy na zbyt wielu planszach, ale pojawia się on w stopniu wystarczającym, by docenić ogólny pomysł koncepcyjny. A zakładam, że w kolejnym tomie grafik będzie mógł się w tym zakresie bardziej wykazać.
Reasumując, pierwszy tom „Nautilusa” – „Teatr cieni” to początek solidnie napisanej i równie zgrabnie narysowanej przygodówki w frankofońskim stylu. Miłośnicy komiksów spod tego znaku powinni być w pełni zadowoleni.
Nautilus. Tom 1. Teatr cieni
Nasza ocena: - 70%
70%
Scenariusz: Mathieu Mariolle Rysunki: Guénaël Grabowski. Tłumaczenie: Jakub Syty. Wydawnictwo Lost In Time 2021