Jedna z największych filmowych premier tegorocznej jesieni, stanowiąca zarazem pożegnanie Daniela Craiga z rolą Agenta 007 szturmem wzięła rodzime kina. Czy jednak przesunięte z powodu pandemii koronawirusa przeszło o roku, nowe przygody Jamesa Bonda w pełni wynagradzają tak długie oczekiwanie?
25-ta już odsłona historii Agenta Jej Królewskiej Mości scenariuszowo trzyma się schematu wypracowanego już od „Casino Royale” i kontynuuje wspólny dla wszystkich z udziałem Daniela Craiga filmów rebootowy wątek walki jego bohatera z organizacją przestępczą Spectre. Po tym, jak Bond zdołał zadać jej znaczący cios i wyeliminować (czy na pewno?) Ernsta Stavro Blofelda z rozgrywki, tajny agent może wreszcie złapać chwilę oddechu wraz ze swoją ukochaną, Madeleine Swann. Jak to jednak zwykle w takich przypadkach dla Bonda bywa, spokój jest tylko pozorny, a na jego trop wkrótce wpadają powiązani ze Spectre zabójcy. To jednak ledwie wierzchołek całej góry lodowej problemów – jakiś czas później okaże się, że Bond bynajmniej nie jest jedynym który prowadzi vendettę wobec zbrodniczej organizacji. To tylko przyczynek dla kolejnej międzynarodowej afery, w której na pierwszym planie staną grzechy przeszłości, paląca chęć zemsty i mające moralność za nic ambicje.
„Nie czas umierać” to imponujące 163 minuty seansu, w trakcie których stojący za kamerą Cary Fukunaga stawia sobie za cel nie tylko opowiedzenie poniekąd „standardowej” szpiegowsko-sensacyjnej historii, ale też domknięcie pewnych wciąż nierozwiązanych wątków i wreszcie przygotowanie gruntu pod odpowiednie pożegnanie ikony marki. O ile założenie to niewątpliwie ambitne i mogące stanowić fundament pod jedną z bardziej złożonych Bondowych historii, w praktyce okazuje się, że tak różowo wcale nie jest.
Mniejsze i większe problemy zauważalne stają się już w zasadzie w trakcie pierwszej połowy seansu całość ewidentnie ma spore problemy z odpowiednim wyważeniem środka ciężkości dla poszczególnych wątków, zamiast akcji oglądamy ciągnący się w nieskończoność melodramat, a zawiązania fabuły nijak nie widać. Wrażenie tego, że film zmierza donikąd, staje się wręcz w pewnym momencie dojmujące do tego stopnia, że zaczynamy bezwiednie spoglądać na zegarek, zastanawiając się, czy mamy tu do czynienia bardziej z laurką ku 007 Daniela Craiga, czy „Bondową” historią samą w sobie. „Nie czas umierać’ niezwykle mozolnie rozkręca w tym czasie pozostałe elementy scenariusza, siłą rzeczy poświęcając na ołtarzu domniemanej emocjonalności zarówno odpowiednio sportretowanego antagonistę (Rami Malek dostaje tu właściwie zaledwie kilka scen), jak i tempo opowieści.
Próbując zaangażować nas w sceny rodem z rodzinnej dramy, Fukunaga osiąga więc efekt poniekąd odwrotny do zamierzonego – i zamiast stanowić fundament do zalewania się łzami we finale, pierwsza połowa „Nie czas umierać” pozostawia zawieszone w próżni pytanie nie tyle kiedy, ale czy w ogóle film postanowi wrzucić wyższy bieg. Kiedy jednak na szczęście to robi, film Fukunagi na powrót staje się tym za co Bonda kochamy najbardziej: pełną dość zwariowanej, pełnej czarnego humoru, ale i niepozbawionej napięcia akcji doinwestowaną do maksimum produkcją, która potrafi zachwycić znakomicie zaaranżowanymi sekwencjami pościgów, bijatyk i strzelanin. To właśnie w jednym z takich momentów objawia się bodaj największa perełka filmu w postaci Any de Armas. Jej Paloma pojawia się raptem na kilkanaście minut tylko po to, by swoją w pełni obliczoną na późniejszy szok niezdarnością w uroczy sposób skraść reszcie obsady całe widowisko.
„Nie czas umierać” to zatem wciąż kompetentne kino akcji z kilkoma mocnymi elementami – które jednak byłoby znacznie lepsze, gdyby pozbawić go kilkudziesięciu minut dłużyzn i dość nieporadnych prób grania na emocjach widza. Na drugiego „Skyfalla” czy „Casino Royale” ciężko było liczyć, ale mimo wszystko trochę szkoda, że Craig z Bondem żegna się tylko przyzwoicie.
Foto © Forum Film Poland
Nie czas umierać
Nasza ocena: - 60%
60%
Reżyseria: Cary Joji Fukunaga. Obsada: Daniel Craig, Rami Malek, Léa Seydoux i inni. Wielka Brytania / USA, 2021.