Mający premierę w naszym kraju podczas festiwalu Splat!FilmFest kanadyjski horror zabiera nas w podróż do miejsca, w którym jesteśmy tylko pozornie bezpieczni – świat marzeń sennych. I robi to niezwykle sugestywnie.
W filmie Anthony’ego Scotta Burnsa towarzyszymy Sarah, młodej dziewczynie z całym bagażem życiowych problemów. Brak kontaktu z matką czy nieustanne ucieczki z domu są jednak ledwie przygrywkami w stosunku do tego co naprawdę trapi bohaterkę – a tym jest cała seria trudnych do wytłumaczenia koszmarów. Cieniste sylwetki i tonące w ciemnościach wynaturzone otoczenie to wystarczający sygnał alarmowy ku temu, by wycieńczona dziewczyna postanowiła zgłosić się na eksperymentalne badanie snu. Szukając odpowiedzi co do swojego stanu nie spodziewa się jednak, że czeka ją jeszcze więcej pytań – a ci którzy mieli nieść pomoc, mogą mieć własne, niekoniecznie moralnie uzasadnione powody prowadzenia eksperymentów.
Choć zanurzony w horrorowej estetyce „Niech się stanie” to definitywnie przedstawiciel filmowych slow-burnów. Zamiast chwilowo podbijających napięcie jumpscare’ów mamy metodyczne budowanie ponurego klimatu, zamiast czających się za rogiem oczywistości jest enigma i cała masa niedopowiedzeń. Niewątpliwie udanym pomysłem okazuje się tu odwołanie fabuły do paraliżu sennego – zjawiska tyleż tłumaczonego w ciągu kolejnych dekad przez naukę, co nadal wzbudzającego powszechny lęk.
Anthony Scott Burns korzysta przy tym z takich środków wyrazu jak pełne surrealizmu obrazy, umiejętnie dobrana paleta barw i synthowa ścieżka dźwiękowa, niemal automatycznie wzbudzających u odbiorcy niepokój. „Niech się stanie” można przez to interpretować jako przerost formy nad treścią, ale biorąc pod uwagę niezależny rodowód filmu i niewielki budżet i tak reżyserowi należą się słowa uznania. Równie solidnie wypadają występy aktorskie, choć niekwestionowaną gwiazdą widowiska pozostaje obsadzona w głównej roli Julia Sarah Stone. Jej podkrążone oczy, wymalowane w ruchach i mimice twarzy skrajne zmęczenie to dokładnie te elementy, na których obok wrażeń audiowizualnych opiera się zresztą przeważająca części siły uderzeniowej filmu. Oniryczny nastrój całości powoduje też, że „Niech się stanie” zdecydowanie nie jest tego rodzaju dziełem, który musi spodobać się każdemu miłośnikowi filmowej grozy.
Swoją cegiełkę do takiego stanu rzeczy dokłada też niezwykle powolne tempo i science fiction stanowiące tu w zasadzie bardziej poboczny element, niż coś czemu Burns zamierza poświęcać w całości uwagę. Zamiast tego, stawia na dramat jednostki i wpełzający z wolna w jej życie mrok. W miarę upływu kolejnych minut bowiem, zarówno bohaterka jak i widz z coraz większą trudnością odróżnia świat jawy od snu, a koszmary zdają się przybierać na sile. Atmosfera zagrożenia nieustannie rośnie i paradoksalnie, największym mankamentem całości okazuje się moment w którym powinniśmy zmierzyć się z kulminacją wydarzeń. Końcowy twist jaki funduje nam w swoim filmie Burns wydaje się bowiem tyleż zaskakujący, co zwyczajnie w trakcie seansu niewypracowany.
Mimo tego jednak, „Niech się stanie” to kolejny z przedstawicieli niezależnego kina grozy z zeszłego roku, na który warto zwrócić swoją uwagę – szczególnie jeśli lubujemy się w kinie mającym w pierwszej kolejności przytłaczać atmosferą. Dopięta na ostatni guzik realizacja, nietuzinkowy pomysł i całe morze sennych koszmarów. Takiej przyjemności, miłośnicy slow-burnów nie będą w stanie się oprzeć.
Foto © IFC Midnight
Niech się stanie
Nasza ocena: - 70%
70%
Reżyseria: Anthony Scott Burns. Obsada: Julia Sarah Stone, Landon Liboiron, Christopher Heatherington I inni. Kanada, 2020.