Drugi tom serii o Punisherze z historiami z końcówki lat osiemdziesiątych udowadnia, że o Franku Castle można opowiadać naprawdę w rożnorodny sposob. Opowieści zawarte zarówno w tym jak i poprzednim tomie mają jednak niebezpieczną tendencję zlewania się ze sobą.
W przypadku albumów o Punisherze w serii Epic Collection nie ogranicza mnie sentyment z czasów TM Semic, to moje pierwsze czytelnicze spotkanie z tym bohaterem, w opowieściach z tamtego okresu . Egmontowe wydania zbiorcze to dla mnie zupełnie nowe doznania, jakże inne od tych, które wzbudzały komiksy z Punisherem ze scenariuszami Gartha Ennisa, które w pierwszej dekadzie XXI wieku wydawała u nas Mandragora. To już zupełnie inna bajka od tego, co zostało zebrane w Epic Collection. I dlatego też, te ostatnie czyta się z prawdziwą fascynacją, nawet jeśli w pewnym momencie czujemy całkiem uzasadniony przesyt.
Głównym scenarzystą w tym zbiorze jest Mike Baron, którego historie mieliśmy już okazję poznać w pierwszym Epicu. Ten pierwszy zbiór był niczym rozpoznanie terenu i testowanie możliwości, jaką daje postać marvelowskiego msciciela. I te możliwości okazały się naprawdę szerokie, a poza tym dały inny portret Franka, niż znamy z późniejszych opowieści. Wcale nie taki samotnik (Mikrochip pojawił się przecież w jego życiu dość wcześnie), a w drugim tomie zbiera nawet wokół siebie drużynę. Potrafi dostać też bęcki i to nie tylko od Kingpina, z którym będzie się zmagał w kilkuczęściowej, bardzo brutalnej opowieści. Zresztą w tym przypadku mamy wrażenie deja vu – bo przecież w pierwszym tomie również była walka o schedę po Wilsonie Fisku, a w drugim działania Punishera i jego drużyny prowadzą do takiej samej sytuacji. Ta powtarzalność motywów i wątków dochodzi do nas jednak z czasem, bo dzieje się tutaj tak dużo, że ledwo nadążamy z układaniem sobie w głowie ciągu wydarzeń, I co najważniejsze, dzieje się w stylu filmowych akcyjniaków końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Co w pewnym momencie robi się jednak mało oryginalne.
No dobrze, ale może po kolei. Podobnie jak w pierwszym tomie, w drugim Epicu pojawiają się zarówno jednozeszytowe opowieści, jak i dłuższe historie. Przyznam szczerze, że wolę te pierwsze, bo w ich przypadku scenarzysta musi się wziąć w karby i w zwięzły sposób przedstawić fabułę. I taki jest na przykład zaskakujący “Kiepski cynk” i „Pająk”. Na początku tomu dostajemy krótką, zgrabną historię „Trzecie oko”, nieststy rozwiniętą w niedorzecznym fabularnie annualu „Ewolucyjny dżihad”, który jest niczym szalony i jednocześnie nadmiernie patetyczny film akcji. Narkotyki, metafizyka, mechaniczne zbroje – to wszystko łączy się ze sobą na siłę, ale też z wielką wiarą twórców, że wymyslili coś naprawde ekstra. Cóż, czas weryfikuje takie fabuły i w tym przypadku nie jest dla niej łaskawy.
W historii z Kingpinem jest już lepiej. Twórcy zaskakują zdejmowaniem ze sceny kolejnych postaci, a kończą również nietypowo, zawieszając rozstrzygnięcie, jakby z premedytacją mieli wrócić do tego pojedynku za jakiś czas. Za rysunki odpowiada tutaj Whilce Portacio, którego gorączkowy, ekspresyjny styl choć pasuje do serii, to w pewnym momencie zaczyna nużyć. Te odczucie wzmaga jaskrawa kolorystyka, która w tych latach była odbijana jakby od jednej sztancy – nieważne czy będą to pierwsze tomy “Punishera”, czy “Sandmana”, wszystko wygląda podobnie i po pewnym czasie wywołuje u czytelnika estetyczne przeciążenie. Cóż, w przypadku “Punishera” będziemy musieli przyjąć rzeczy takimi jakie są, choć po prawdzie, kiedy w ostatniej, długiej i zaskakującej fabularnie opowieści za rysunki bierze się Erik Larsen, dzięki jego bardziej wyrazistej kresce przygody Frank Castle’a czyta się dużo lepiej.
Ta międzynarodowa saga zaczyna się od zeszytu “Bokser”, przyziemnej historii, której fabularne założenia znamy z wielu innych popkulturowych dzieł, tyle że rozkręca się w zupełnie niespodziewanym kierunku. Najpierw Frank zalicza bliskie spotkania z uczestnikami obozu treningowego ninja i jak się możemy domyślać, jest bardzo wybuchowo. Potem, kiedy na jego największego przeciwnika wyrasta drugoplanowa z początku Iris Green udajemy się z wizytą do Japonii, co sprawia, że historia z Punisherem bardziej przypomina te z Wolverinem bądź Daredevilem. Oto pożytki z czytania tych wcześniejszych superbohaterskich historii, które często potrafią przyzwyczajonego do współczesnej wersji superbohatera czytelnika mocno zaskoczyć.
Z lektury drugiego tomu zbiorczego zostają głównie mieszane uczucia i na dodatek kilka zeszytów, jak ten z Moon Knightem, które wydają się prowadzić donikąd. Ciągła akcja zaczyna zlewać się w jedną, powielającą się, momentami bezsensowną opowieść – w tym odczuciu pomagają także naiwnie brzmiące dialogi w tej przecież udającej poważną serii. Cóż, taki urok komiksów tamtych czasów i taki urok wydań zbiorczych – lepiej je sobie dawkować, niż czytać od deski do deski. Z drugiej strony historyczne spojrzenie na początki serii, na to, jak rozwijana i zmieniana była postać Punishera może autentycznie fascynować. Brutalność miesza się tu z naiwnością, potrzeba obcowania z innymi ludźmi z samotniczą duszą Franka. A na koniec, kiedy Punisher duma, czy aby przypadkiem się nie zakochał, to nawet mu kibicujemy w tym uczuciu żałując, że jego późniejszą, beznamiętną wersję twórcy tak mocno zniekształcili, dając mu niemal nadludzkie, niezniszczalne możliwości. W opowieściach z Epic Collection Punisher bardziej przypomina ludzką istotę, niż jedynie zaprogramowanego na przemoc mściciela i takie podejście warto docenić. Zobaczymy, jak to będzie wyglądać w kolejnym tomie zbiorczym.
Punisher Epic Collection. Kingpin rządzi
Nasza ocena: - 70%
70%
Scenariusz: Mike Baron i inni. Rysunki: Whilce Portacio i inni. Tłumaczenie: Marek Starosta. Egmont 2023