Gorący temat

Samarytanin – superbohater z odzysku [recenzja]

W rzeczywistości w której gdy karty w superbohaterskiej tematyce od lat niepodzielnie rozdają MCU wespół z DC, próba przebicia się z całkowicie oderwanym od nich materiałem wymaga produkcji nie tylko realizacyjnie dopiętej na ostatni guzik, ale przede wszystkim mającej na siebie pomysł.

Jak pokazuje historia, łatwe nie jest to ani trochę. Przeszło dekadę temu, swoją część tortu na krótką chwilę zdołał uszczknąć uruchamiający karierę Chloe Grace Moretz „Kick-Ass”, ale co bardziej dokładni miłośnicy ekranizacji komiksów powiedzieliby, że było to w momencie gdy filmowe uniwersum Marvela znajdowało się jeszcze w powijakach. Inna, pod względem kontrowersji jeszcze śmielsza próba znacznie później zdołała wywalczyć sobie własną rynkową niszę – „The Boys” można jednak pod wieloma względami uznawać za antytezę tradycyjnej opowieści o superbohaterach. Chętnych na podejmowanie kolejnych prób mimo wszystko jednak nie brakuje, a swoich sił w tematyce postanowił spróbować również jedyny i niepowtarzalny gwiazdor kina akcji, Sylvester Stallone.

„Samarytanin” to przede wszystkim historia widziana z perspektywy młodego Sama, który imając się różnorakich, nie całkiem legalnych zajęć usiłuje pomóc finansowo matce – w międzyczasie prowadząc amatorskie śledztwo dotyczące niezwykłej historii sprzed lat. Oto bowiem Granite City w którym mieszka, swego czasu stało się niemym świadkiem walki dwóch posiadających nadludzkie moce braci – stojącego po stronie prawa Samarytanina i będącego jego całkowitym przeciwieństwem Nemesisa. Choć według oficjalnej wersji wydarzeń obaj herosi zginęli w bratobójczym pojedynku, echo ich czynów nadal wpływa na to, co dzieje się z popadającym w ruinę, wypełnionym przestępcami miastem. Podczas jednak gdy trzęsący zbrodniczym podziemiem Cyrus próbuje znaleźć legendarną broń Nemesisa by przejąć kontrolę nad metropolią, Sam nabiera przekonania, że uznanego za zmarłego Samarytanian udało mu się w końcu odnaleźć… i to we własnej okolicy. Czy jednak kryjący się pod postacią stroniącego od ludzi starca superbohater jest na pewno kimś, kto może zaprowadzić porządek w Granite City?

Reżyserowany przez odpowiedzialnego wcześniej za bardzo obiecującą „Operację Overlord” Juliusa Avery’ego „Samarytanin” ma dość skomplikowany rodowód, sięgający niezrealizowanego filmowego scenariusza zaadaptowanego na powieść graficzną, która z kolei stała się podstawą dla ekranizacji. Podstawa ku porządnej, mającej jasno określony cel historii zdecydowanie była tu więc obecna. Zakorzeniony w latach 90’ motyw społecznego outsidera nękanego grzechami przeszłości, którego szansa na odkupienie win, uosabiana w potrzebującym ratunku, naiwnym protagoniście bynajmniej niczym nowym dla gatunku nie jest, ale zwykle potrafi zagwarantować grającą na emocjach odbiorcy fabułę. A przynajmniej jeśli uda się spiąć go w spójną całość.

Z ową spójnością w filmie Juliusa Avery’ego jest jednak prawdopodobnie największy problem. Najistotniejszą rzeczą jest logika poszczególnych wydarzeń, która nawet przy sporym przymrużeniu oka, bywa tu naciągnięta do granic. Bohaterowie wpadający na siebie dokładnie wtedy, gdy trzeba zawiązać dany wątek czy dyskusyjne decyzje i motywacje antagonistów którzy zdaja się robić wszystko, by zgotować sobie problemy, to rozwiązania rodem z deus ex machina, które nie tylko nijak nie przydają realności światu przedstawionemu, ale pozostawiają po sobie wrażenie scenariuszowego lenistwa. Zawodzi też reżyseria, bo jakby tego było mało, „Samarytanin” w tym czasie nie potrafi się również zdecydować, w jaki sposób chce to wszystko swemu widzowi sprzedać – tonalnie stoi bowiem między dość mrocznym akcyjniakiem, a komiksową pulpą klasy B, starającą się w kilku miejscach puszczać oko do widza. W przeciwieństwie do udanie łączących absurd z powagą i brutalnością twórców „The Boys”, Julius Avery nie potrafi jednak pójść na całość ani w jednym, ani w drugim rozwiązaniu, przez co taki mariaż wypada po prostu nienaturalnie.

Podsumowaniem tego jak wiele w „Samarytaninie” znalazło się nie do końca przemyślanych idei, może być finałowy twist, na którym film postanawia oprzeć znaczna część mocy uderzeniowej – tyle, że jego obecność jest sygnalizowana od pierwszych minut seansu do tego stopnia, że co bardziej doświadczeni kinomani zamiast przeżywać domniemany szok, będą raczej przewracali oczyma z zażenowania.

„Samarytaninowi” zabrakło więc przede wszystkim tego, co jest niezbędnym elementem kina chcącego nawiązać jakąkolwiek walkę z superbohaterskimi gigantami – szczypty inwencji twórczej. Przewidywalna w swej wtórności fabuła, miałcy bohaterowie o nijakich motywacjach, niewykorzystana szansa na zbudowanie fascynującego, bo całkowicie odmiennego od gatunkowego standardu świata przedstawionego to przewiny, jakich nie jest w stanie uratować nawet obecność gwiazdy takiej jak Sylvester Stallone. „Samarytanin” mógł być powiewem świeżości w monotonnej tematyce, ale wszystko wskazuje na to, że podobnie jak i jego tytułowy bohater, pogrąży się w mrokach zapomnienia.

Foto © Amazon Studios

Samarytanin

Nasza ocena: - 50%

50%

Reżyseria: Julius Avery. Obsada: Sylvester Stallone, Pilou Asbæk, Javon Walton i inni. USA, 2022.

User Rating: Be the first one !

Maciej Bachorski

Pasjonat staroszkolnych horrorów science fiction w stylu "Obcego", "Cosia" czy "Ukrytego Wymiaru", rockowej/metalowej muzyki i przyzwoitej (znaczy, nie tylko single malt) whisky. Pisywał dla "Playboya", "PIXELA", czy "Wiedzy i Życia", a obecnie współpracuje z "Nową Fantastyką", "CD-Action" i "Netfilmem".

Zobacz także

Sisu – mniej znaczy lepiej [recenzja]

Kinowe eksperymenty z formą i treścią z pewnością należy cenić za przełamywanie utartych schematów, ale …

Leave a Reply