“Siedmiu Żołnierzy” to kolejny komiks wydany w formie omnibusa przez Egmont i tak się składa, że również kolejny ze scenariuszem Granta Morrisona. Album, który dla wielu fanów komiksu jest sporą niespodzianką w pełni pokazuje jak niepokornym i nieprzewidywalnym artystą jest ten szkocki scenarzysta.
O ile takie tytuły jak “Animal Man”, “Doom Patrol”, czy “Invisibles” dobrze znają lub przynajmniej słyszeli o nich szanujący się komiksowi czytelnicy, tak cykl “Siedmiu żołnierzy”, który powstał w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku jest z pewnością mniej rozpoznawalny. Jednym z powodów może być fakt, że Grant Morrison wziął na tapetę bohaterów z obrzeży Uniwersum DC, choć taka Zatanna czy ostatnio Miracle Man, no i choćby Frankenstein nie są dla polskiego czytelnika anonimowymi bohaterami, ale reszta tytułowej siódemki już raczej tak. Jednak nie ma co ukrywać, cała fabuła “Siedmiu Żołnierzy” toczy się z dala od bieżących problemów uniwersum i nie zobaczymy w niej żadnego ze sztandarowych superbohaterów. Co tylko wychodzi tej opowieści na dobre.
Twórczość Morrisona poznawaliśmy w Polsce partiami, chaotycznie i bez żadnego planu, choć już wydana przez Fun Media “JLA. Ziemia 2” świadczyła o tym, że mamy do czynienia z intrygującym scenarzystą. Potem obok słynnego “Azylu Arkham” wychodziły tak hermetyczne tytuły jak “Fantastyczna Czwórka 1234”, mały fragment “New X-Men” w ramach “Dobrego Komiksu” i wciąż niełatwo było się doszukać tej wyjątkowości i aury kultu, którym otaczany był scenarzysta. Później dostaliśmy już wysyp superbohaterskich opowieści Morrisona, które niejednego czytelnika wprawić mogły w konsternację, jak choćby “Superman” z Nowego DC, czy kolejne kryzysowe tytuły (“Ostatni Kryzys”, “Multiwersum”) wymagające od czytelnika więcej niż przeciętnej wiedzy na temat uniwersum DC. W czym tkwi wyjątkowość Morrisona, pytał pewnie niejeden czytelnik przytłoczony niestabilnymi fabułami jego superbohaterskich opowieści? W tym, że Morrison ma całe DC w jednym palcu i być może z premedytacją pokazuje go próbującym nadążyć za jego historiami czytelnikom?
Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy wreszcie dostaliśmy do ręki komiksy, od których powinno się zacząć przygodę z Grantem Morrisonem. “Doom Patrol” i “Animal Man” czyli jedne z filarów Vertigo Comics pokazały pełnię niepokornego talentu scenarzysty, a zapowiadane przez Egmont “Invisibles” ma być jego ukoronowaniem. Tymczasem po drodze trafiło się jeszcze “Siedmiu Żołnierzy”.
Dwa miesiące wcześniej wyszedł jeszcze “Flex Mentallo. Człowiek mięśniowej tajemnicy”, który jak w soczewce skupia najważniejsze aspekty twórczości Morrisona. Tak, podobnie jak Alan Moore, Morrison uwielbia dekonstruować superbohaterskie światy, ale przy tym jest piewcą fabularnego chaosu, z którego czytelnik sam musi sobie znaleźć wyjście. O ile Moore prowadzi nas jak po sznurku po swoich genialnych historiach, Morrison nie jest już tak łaskawy, choć spod jego wariackich fabuł też ostatecznie wyłania się precyzja ich budowli. Jemu jednak nie chodzi o precyzję i jej podziwianie, tylko o to, by czytelnik, który rzadko wie, co może go czekać na kolejnej stronie komiksu, spróbował odnaleźć się w tym formalnym i narracyjnym szaleństwie. Cóż, Grant Morrison to po prostu wymagający twórca.
Pierwszy rozdział “Siedmiu żołnierzy” to fabuła, w której nie sposób się nie zgubić. Morrison nie ma żadnej litości i zasypuje nas miejscami i wydarzeniami, o których nie mamy pojęcia i bohaterami, którzy ledwie zaistnieją w naszej wyobraźni, musimy się z nimi pożegnać. Ten prolog, w którym wiemy tyle, że naszemu światu zagrażają jakieś dziwaczne siły zła pod nazwą Sheeda, które mają przybyć na Ziemię, żeby rozpocząć niepokojąco brzmiące żniwa nie daje nam nic więcej, oprócz informacji o siódemce bohaterów, którzy w wyniku wyeliminowania poprzedniej siódemki będą musieli stawić czoło. Kim są ci Sheeda, czemu wszystko zaczęło się w dziwnym miejscu nazywanym Bagnem Rzezi, skąd w tej król Artur i jego rycerze i co tu się tak naprawdę dzieje – te i kolejne z wielu pytań przewijają się przez naszą głowę, ale odpowiedzi na nie przyjdą nieprędko.
W zamian dostaniemy kolejne opowieści, już z bohaterami z tytułowej siódemki w rolach głównych, przeplatające się i dopiero z czasem na siebie wpływające, opowieści w których groteska miesza się z podniosłością. Poznajemy w pierwszym rzucie Lśniącego Rycerza, Guardiana, Zatannę i Klariona Wiedźmiego Chłopca i kiedy już wszystko zaczyna nam się klarować, Morrison odwraca kota ogonem i porzuca tę czwórkę, by skupić się na przygodach Miracle Mana, Bulleteer i Frankensteina. Każdą z tych opowieści rysuje inny twórca, dzięki czemu mają one odmienną stronę formalną i każdy z komiksowych czytelników znajdzie tu swojego faworyta – dla mnie wygrywa znany z “Maski” (wydanej niedawno również w formie omnibusa) Doug Mahnke ze swoja wizją Frankensteina (plus bonusowo jego Narzeczonej).
Każdy bohater ma tu swoją historię, która choć wiemy, że musi się połączyć z innymi, idzie przez długi czas swoim torem dostarczając zadziwiających wrażeń – tu faworytem jest Klarion, który lata temu urodził się w wyobraźni Jacka Kirby’ego, a w wyobraźni Granta Morrisona wyszedł z ukrytej pod powierzchnią Ziemi przez pięćset lat pewnej znanej dobrze w popkulturze osady. Z kolei w drugiej partii komiksu bardzo ciekawe okazały się przygody wydawałoby się stojącej w cieniu reszty Bulleteer, które w ostatecznym rezultacie rozgrywają się w kontrapunkcie do znanych nam superbohaterskich powinności. A to i tak wierzchołek góry lodowej wszystkich odniesień i treści, którymi wypełniony jest ten grubaśny komiks ze scenariuszem Granta Morrisona.
Wskoczenie w tę przygodę w jej pierwszym rozdziale jest niczym podążanie Alicji do Krainy Czarów za Białym Królikiem. Staramy się go złapać i przytrzymać, choćby po to, żeby mu się dobrze przyjrzeć, ale ucieka nam do samego końca, rozrzucając co i rusz nowe tropy. Pierwszy i ostatni zeszyt tej opowieści rysuje w charakterystyczny dla siebie, pełen ornamentów sposób artysta znany z ilustrowania skomplikowanych fabuł (“Promethea”, “Sandman: Uwertura”), J.H. Williams III. Te dwa rozdziały dotyczące w obu przypadkach grupy Siedmiu Żołnierzy powinny zamknąć się naturalną klamrą – bo takiej po finale oczekujemy, ale z Morrisonem nie ma tak łatwo.
Genialność jego konceptu na “Siedmiu Żołnierzy” zawierała się w idei, że ta siódemka bohaterów nigdy nie miała się spotkać – pomyślmy chwilę, jak skomplikowane narracyjnie i formalnie jest to wyzwanie. W efekcie, na koniec tej opowieści czytelnik będzie czuł się porzucony, a może nawet wykorzystany – tak odległa jest ona od standardów, do których przyzwyczaiły nas przez lata superbohaterskie historie. Dla wielu czytelników Morrison będzie tym, który odjechał zbyt daleko lub po prostu przeszarżował i na koniec uciekł, pozostawiając zdezorientowanych czytelników. A tak naprawdę zafundował nam początek pięknej przygody dla naszej wyobraźni, przygody, którą można rozpocząć na nowo już po lekturze komiksu. Teraz, gdy królik nam uciekł, musimy radzić sobie sami.
Siedmiu Żołnierzy. Omnibus
Nasza ocena: - 90%
90%
Scenariusz: Grant Morrison. Rysunki: J.H. Williams III i inni. Tłumaczenie: Jacek Żuławnik. Egmont 2022