Gorący temat

Sprzedawcy marzeń – fantastyczne wizje Grzegorza Chudego w literackich interpretacjach [recenzja]

Z twórczością Grzegorza Chudego trochę się mijaliśmy. Mignęły mi od czasu do czasu, sporadycznie jego prace w mediach społecznościowych, wzbudziły zainteresowanie, owszem, ale jakoś nigdy nie trafiła się okazja, by się im przyjrzeć bliżej, by głębiej wejść w kreowane przez niego światy. Aż do teraz. Kiedy Sekcja Literacka Śląskiego Klubu Fantastyki – „Logrus” – ogłosiła, że zamierza opublikować antologię opowiadań inspirowanych jego pracami, zacząłem szperać w trzewiach internetu za jego twórczością. I zatonąłem w tych magicznych, pastelowych światach. A kiedy antologia się ukazała, nie sposób było nie powiedzieć: sprawdzam!

W prozie inspirowanej obrazami jest coś niezwykłego. Ogranicza nam ona z jednej strony możliwość swobodnej, nieskrępowanej wizualizacji – bowiem ta, a najmniej jej przyczynek, już jest, wykreowana przez twórcę dzieła malarskiego / rysunkowego. Z drugiej jednak strony obraz jest zaklęty w jednostce czasu i przestrzeni, ma możliwość rozwinięcia opowieści zaledwie w skromnym ujęciu pojedynczego kadru. I owszem, czasem w tym kadrze, niczym uchwyconym migawką aparatu zdolne są zmieścić się całe wszechświaty, całe opowieści (czego znakomitym przykładem są prace Jakuba Różalskiego), a czasem to fascynujące w formie, ale bardzo stateczne elementy, pojedyncze detale – jak w przypadku „Rozety z Katedry Królewskiej w Erice” właśnie Grzegorza Chudego. To obraz piękny w swojej prostocie, w swojej grze światłem, w statecznej, dostojnej formie, jednak daleki jest jednocześnie od tego, co określilibyśmy mianem snucia opowieści w kadrze. Mimo to, niezależnie od formy i tematyki obrazu, daje on wprawnemu twórcy, umiejętnemu alchemikowi słowa możliwość wysnucia nowej, często innej w ciężarze emocjonalnym historii, która jednak zawsze zakorzeniona będzie w motywie przewodnim obrazu. I od wrażliwości twórcy, od jego wyobraźni i umiejętności warsztatowych sam pojedynczy kadr dzieła sztuki zamienia się w dzieło literackie, jakże odmienne, a jednocześnie tożsame z tworem wyjściowym! To zawsze fascynujące doświadczenie, takie eksplorowanie – wraz z pisarkami i pisarzami – nowych ścieżek interpretacyjnych, które zależne są tylko od wrażliwości i wyobraźni, bo przecież, prócz wyjściowego zarysu, ogólnej koncepcji inspiracyjnej kryjącej się w obrazie, innych ograniczeń nie ma.

Antologia „Sprzedawcy marzeń” zaskakuje. Nie tylko bardzo wyrównanym poziomem zamieszczonych w niej tekstów (co w przypadku antologii jest częściej wyjątkiem, niż standardem), ale też rozmachem gatunkowym i tematycznym, jakie owe opowiadania (i ich twórczynie – bo tylko jeden, ostatni tekst jest pióra autora, nie autorki) podejmują. Część z pisarek znam, kilka należy do grona tych, których twórczość starannie śledzę, przekonany o jej zwyczajowej jakości. Kilka innych zaś było pierwszą dla mnie prezentacją talentu – bo o talencie należy tutaj mówić z całym przekonaniem.

Na start otrzymujemy mocno baśniowe i nieco moralizatorskie (bynajmniej nie nadmiernie) opowiadanie „Kałuża” Agnieszki Żak. Lekkie, przyjemne, przygodowo – fantastyczne, zgrabnie komponujące się z „Historią pewnej kałuży” Chudego wprowadza nas w ogólny klimat całej antologii. Dobre są takie otwarcia, które obiecują dużo, by dać jeszcze więcej. Kolejną historią w zbiorze jest nowela Anny Hrycyszyn „Gliwice dają czadu”. Przyznaję, że obraz stanowiący inspirację tego opowiadania sugerował spore wyzwanie, jednak autorka zgrabnie sobie z nim poradziła, serwując mocno ironiczne, ale i urocze opowiadanie w duchu bułyczowskim. Nie da się równocześnie nie dostrzec kamuflowanego satyrą przekazu, że społeczeństwo niekoniecznie jest skłonne akceptować siłowe uszczęśliwianie go przez rządzących. Alegoria do czasów nam współczesnych jawi się tu w sposób bardzo wyraźny, co jeszcze mocniej przywołuje skojarzenia z Bułyczowem, lubującym się wszak w takich pstryczkach w nos wymierzanych we władze radzieckie.

„Haczyk” Krystyny Chodorowskiej to jedno z moich ulubionych opowiadań w antologii. Sugestywne, o wspaniale budowanym klimacie, przesiąknięte swoistą nostalgią i irlandzkim duchem okazuje się cudownym rozwinięciem „Gdzieś w Irlandii”, który sam w sobie kusi, by zadać pytania: kim są ci ludzie na wybrzeżu? Dokąd zmierzają? Chodorowska snuje opowieść iście metafizyczną, bardzo nostalgiczną, ale i na wskroś poetycką. A, przyznaję, że smutne, nostalgiczne historie zwyczajnie uwielbiam. Być może stąd mój zachwyt? Może to też być spowodowane warsztatową, literacką sprawnością autorki. A najprędzej i to, i to?

Katarzynę Rupiewicz czytuję od dawna. Jej „Redlum” uważam za jedno z największych osiągnięć (nie tylko polskiej) fantasy humorystycznej (dorównał jej dopiero Łukasz Kucharczyk w „Grantach i smokach”), a jej „Heksa” to przepyszna synteza słowiańszczyzny i śląskości, zmiksowana w opowiadanie o kobietach, kobiecości i znaczeniu kobiecej solidarności, która czasem stawia przez zainteresowanymi trudne wyzwania. Bardzo dobre opowiadanie i przyznam, że poczytałbym więcej o perypetiach śląskiej Heksy. Ma ta bohaterka potencjał co najmniej na kolejne nowele, jeśli nie na powieść.

„Maya” Joanny Nałęcz okazuje się – w przypadku twórczyni dotychczas zupełnie mi nieznanej – objawieniem tegoż zbioru. Najsmutniejszy, najbardziej przejmujący tekst, wspaniale obudowany wokół bardzo trudnego w interperacyjnym rozwinięciu obrazu (wspomnianej „Rozety z Katedry Królewskiej w Erice”), bowiem sam w sobie pozornie nie niosący żadnej opowieści… a rozbudowany przez Nałęcz do imponującej literacko, soczystej, na wskroś smutnej i w samym trzonie wymowy do granic przerażającej historii. Zaczyna się trochę w duchu Pilcha, świetnym wcieleniem się autorki w narratora – uznanego, acz mało sympatycznego pisarza, by wędrując dalej w fabule, skierować swe tory i literackie akcenty na zupełnie inne emocje. Niczym w Whartonowskim „Rubio” otrzymujemy romantyczną opowieść o miłości i stracie. Przesyconą pasją, fascynującą, ale i przejmującą przez swoją porażającą sugestywność. Ktoś, kto kochał (lub wciąż kocha, prawdziwie, bez pamięci) ten zrozumie, jaki strach może wywołać ta opowieść. I jaki – jednocześnie – może wzbudzić zachwyt. Chyba mój numer jeden tej antologii, choć poziom jest tu bardzo wyrównany.

„Nocny koncert i Inksi” Małgorzaty Pudlik to kolejna (po opowiadaniach Żak i Hrycyszyn) lekka, w pozytywnym zabarwieniu opowiastka o Śląsku i jego obecnym, a wywiedzionym z ludowych wierzeń symbolu – beboku, obecnie pozbawionym ówczesnych atrybutów straszności i sprowadzonych do roli pociesznej maskotki, częstej zresztą w tematycznym motywie obecnej w twórczości Chudego. To historyjka lekka, łatwa i przyjemna, stanowiąca swoisty detoks po emocjonalnej lawinie, jaką zrzuca na nas Nałęcz. Udatne na odtrutkę po wcześniejszym, piorunująco dobrym, acz skrajnie dołującym tekście.

Anna Kańtoch to jedna z autorek, których prozę „biorę w ciemno”. Śledzę twórczość pisarki od wielu lat i niezależnie, czy sięga po fantastykę wszelkiej maści (w tym młodzieżową), czy też po uprawiany ostatnimi czasy z zamiłowaniem kryminał, wiem, że obcuję z literaturą znakomitą stylistycznie, ale też zachwycającą fabularnie. I tak mamy również tutaj, w „Drzwiach zwanych zimą”, gdzie opowieść została ciekawie wywiedziona od intrygującego konceptu obrazu „Przez dziurkę od klucza”. Kańtoch potrafi, jak mało kto, budować klimat. W jej opowieści czuć aglomeracyjny Śląsk, z całym jego brudem i przaśnością, ale i osiedlowymi próbami wyrwania się ku nowoczesności. Czuć namacalne zimno, wynikłe z pory roku, ale i z samotności, która jest udziałem starszych, niekoniecznie pozbawionych rodziny ludzi. Wspaniały twist na zakończenie, zabawa z zawirowaniem czasowym i staranne, ujmujące portretowanie bohaterów to niewątpliwe plusy tego opowiadania. Bardzo warto je poznać, bo mimo tego całego, skumulowanego w nim chłodu, tak dosłownego, jak i alegorycznego, sama puenta okazuje się nad wyraz ciepła i pokrzepiająca.

Za to „Katarakta” Alicji Tempłowicz śmiało zdaje się sięgać ku konwencji grozy, jednakże w sposób oryginalny, bez przetwarzania utartych już schematów. Niepozorny – zdawałoby się obraz „Strachy na łachy” rozbudowała autorka do jakże mrocznej, ponurej i przejmującej wizji, która oscyluje na pograniczu horroru i mrocznego urban tales, zaskakując świeżością i oryginalnością samego pomysłu. Ale i satysfakcjonującego w pełni warsztatowym wykonaniem. I to kolejne – jakby nie pasujące do wydźwięku obrazów Chudego, na wskroś smutne opowiadanie. Kiedy twórczość malarza nacechowana jest ciepłymi barwami i raczej pozytywnym wydźwiękiem, tak kolejna już autorka w zbiorze ciąży ku smutkowi, nostalgii, a miejscami wręcz przejmującej rozpaczy. To ciekawy dysonans, ale i przykład, jak fascynujące jest wywodzenie twórczości prozatorskiej z dzieła sztuki plastycznej, co podążyć może w zaskakujących stylistycznie kierunkach.

Marcie Magdalenie Lasik zwyczajne zazdroszczę (jako pisarz) tej umiejętności kreowania światów w sposób na wskroś plastyczny, z jednoczesnym uniknięciem przydługich, wykładniczych opisów mechaniki świata przedstawionego, ale prezentowanie jej stopniowo, poprzez kamuflowanie jej w samej fabule. W fantastyce zachodniej przykładem takiego kreowania świata literackiego mistrzem jest choćby Neil Gaiman („Nigdziebądź”, „Amerykańscy bogowie”), na polskim poletku zaś znakomicie opanował tę umiejętność choćby Paweł Majka („Pokój światów”, „Jedyne. Ścieżki krwi”). Opowiadanie Lasik „Na wyciągnięcie dłoni”, osadzone – za sprawą obrazu „Aerotram w Dreźnie” – w tejże miejscowości, ukazuje naszym oczom świat niezwykły, niby z naszym tożsamy, ale jednocześnie odrealniony. Oscylujące na pograniczu estetyki steampunkowej (jakże przeze mnie uwielbianej), snując fascynującą historię, która – znów, jak w przypadku „Heksy” Rupiewicz – zdaje się nie mieścić w skromnej objętości opowiadania i aż kusi, by to niezwykłe uniwersum rozbudować do rozmiarów co najmniej dłuższej noweli. Czekam, mam nadzieję, że autorka się na to pokusi, bo zdecydowanie warto.

Zwieńczeniem antologii jest mocno humorystyczne, jakby w pratchettowskim duchu opowiadanie „Misiek”. I odwołanie do Pratchetta nie wydaje się tu naciągane, skoro autor, Piotr W. Cholewa, to znakomity tłumacz tegoż fantastycznego humorysty na nasz język ojczysty. W jego historyjce nową tożsamość – zbieżną z estetyką postaci w twórczości Chudego – zyskuje nie kto inny, jak Bebok. Swoisty symbol Śląska, zapożyczony z ludowej demonologii, ale ugładzony, odstraszniony, sprowadzony do roli sympatycznej maskotki i w ramach tejże symboliki zmonetaryzowany. Cóż, każdy region chciałby mieć taki symbol lokalny. Wrocław ma wszak skrzaty, Białystok niedźwiedzie (WidziMisie), a każdy przecież wie, co Kraków nawyrabiał z groźnym Smokiem Wawelskim, prawda?

„Sprzedawcy marzeń” to antologia nie tylko stanowiąca wspaniały przykład twórczego rozwinięcia sztuki plastycznej – w tym przypadku uosabianej przez obrazy Grzegorza Chudego – do nowego medium, literackiego. To także manifestacja talentów pisarek polskiej fantastyki. Tych znanych (i uznanych) i tych dopiero czekających na szersze odkrycie, na zaistnienie w wymiarze ogólnokrajowym. Czas najwyższy.

To także przykład tego, jak cenne dla rozwoju rodzimej literatury są fandomowe sekcje literackie. Po prężnie rozwijającej się i publikującej utalentowanych autorów grupie „Protoposty” z Krakowa (pod przewodnictwem nieocenionego Pawła Majki), zaprezentowała się świetnie także grupa śląska, „Logrus”, działająca przy Śląskim Klubie Fantastyki, z którego kręgów już gros talentów przecież wyrosło. Znak, że nadchodzą kolejne.

Na pochwałę zasługuje – prócz wysokiej jakości treści – również solidny standard wydania. Twarda okładka, niestandardowy, powiększony format i dodatek w postaci przedrukowanych w kolorze i na kredowym papierze prac Chudego, jakie stały się inspiracyjną podwaliną dla opowiadań zawartych w zbiorze składają się na bardzo solidny produkt, którego nie powinno zabraknąć na półce każdego szanującego się miłośnika fantastyki. Śląsk literacko ponownie dał głos. I jest to głos donośny, który winien być usłyszany powszechnie.

Wszystkie prace pochodzą ze strony autorskiej Grzegorza Chudego.

 

Sprzedawcy marzeń

Nasza ocena: - 90%

90%

Różni autorzy, na podst. prac Grzegorza Chudego. Śląski Klub Fantastyki 2023

User Rating: 5 ( 1 votes)

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

Dino Battaglia – włoski mistrz komiksu, niesłusznie niedoceniany na świecie

Dino Battaglia to kolejny z tuzów komiksu, których Wydawnictwo Mandioca niestrudzenie prezentuje na polskim rynku. …

Leave a Reply