Mówi się, że dobre filmy grozy to takie, które straszą zawiesista atmosferą i dobrze opowiadaną historią, zamiast bezmyślnego epatowania brutalnością. A co jeśli budowanie nastroju i graficzną przemoc da się połączyć w zgrabną całość? No cóż, wtedy powstają produkcje pokroju „The Cursed”.
Najnowszy film brytyjskiego reżysera i scenarzysty, Seana Ellisa zabiera nas do Francji przełomu XIX i XX wieku – gdzie z wolna narasta konflikt pomiędzy lokalnymi elitami, a żyjącymi na uboczu społeczeństwa, choć zgłaszającymi swe pretensje do urodzajnych terenów Romami. Wzajemne animozje wkrótce doprowadzają do próby przepędzenia koczowników, która to z kolei kończy się nieplanowaną eskalacją przemocy. Przewodzący obławie jeden z właścicieli ziemskich, Seamus Laurent nie wie jednak, że krew dzieci i kobiet którą ma na rękach, wkrótce stanie się jego najmniejszym problemem. Oto bowiem niewiele czasu później, coraz częściej wokół zaczną krążyć plotki o zamieszkującej pobliskie lasy bestii mordującej kolejne przypadkowe ofiary. Wspólnie z przybyłym na miejsce, specjalizującym się w podobnych przypadkach patologiem, Johnem McBride’em, przyjdzie im stanąć naprzeciw zagadce powiązanej z mocą nienawiści i lokalnych wierzeń.
Już przy okazji wcześniejszej, bardzo solidnej „Operacji Anthropoid” Sean Ellis udowodnił, że z pozornie błahych scen potrafi wykreować narastające z każda chwilą ekranowe napięcie – i w zupełnie odmiennej tematycznie nowej produkcji, doświadczenie to odpłaca mu się z nawiązką. „The Cursed” to bowiem według konceptu horrorowy slow-burn, czyli kino które w dużej mierze stawiać będzie na to, by spowijać widza atmosferą czającego się za zasłoną mgły niebezpieczeństwa. Fabuła rozwija się tu zatem stosunkowo niespiesznie, zwłaszcza z początku stawiając zdecydowanie więcej pytań niż odpowiedzi, ale z każdą kolejną sugestią co do prawdziwej istoty wydarzeń jasnym staje się, że Ellis dociska pedał gazu i podbija stawkę. Taki sposób opowiadania historii przywodzi na myśl klasyki pokroju podobnego wizualnie „Jeźdźca bez głowy”, ale „The Cursed” to film wypakowany po brzegi treścią kierującą nas w stronę pewnych interpretacji likantropizmu – a zatem mający aż nadto własnej tożsamości i wykorzystujący temat na tyle mało popularny w obecnym kinie, by intrygował świeżością.
Podobnie jest z wszelakimi technikaliami. Mimo że „The Cursed” niekoniecznie brylowało w rankingach najbardziej kasowych produkcji ubiegłego roku, już pierwsze minuty jednoznacznie wskazują bowiem na to, że w aspekcie jakości realizacji będziemy mieli tu do czynienia z rzeczą, która wie jak zrobić dobry użytek z zapewnionego budżetu. Rozpoczynająca film sekwencja bitwy pod Sommą dobrze portretuje nie tylko wojenną zawieruchę, ale i paskudne warunki w jakich musieli radzić sobie żołnierze – a ta przesiąknięta mgłą, brudem i zgnilizną scenografia staje się jeszcze istotniejsza w późniejszej, zdecydowanie spokojniejszej części filmu. Cienia fałszu trudno doszukiwać się też w kostiumach czy efektach specjalnych – CGI jest na tyle oszczędnie używane, że jego przyzwoita jakość zupełnie wystarcza, a co bardziej krwawe szczegóły sprawiają że mimowolnie można skrzywić się przed ekranem.
Wydaje się zatem, że Seanowi Ellisowi udała się niezwykle trudna sztuka połączenia wielu elementów składających się na doświadczenie z pogranicza kina grozy, które jego fanom przychodzi zwykle szukać długimi miesiącami. „The Cursed” to w wielu aspektach pełen pakiet, potrafiący niepokoić klimatem, by w odpowiednich momentach skontrować go dobrze zrealizowanym gore. Jeśli dodać do tego ładnie wpisujący się w likantropiczną mitologię kręgosłup fabularny i obecność Boyda Holbrooka i Kelly Reilly w obsadzie, możemy mówić o jednym z tych horrorów, które potrafią dotrzymać obietnicy satysfakcjonującego seansu.
Foto © LD Entertainment
The Cursed
Nasza ocena: - 70%
70%
Reżyseria: Sean Ellis. Obsada: Boyd Holbrook, Kelly Reilly, Alistair Petrie i inni. USA, 2021.