Gorący temat

Trent – przygody kanadyjskiego konstabla [recenzja]

Polubiłem się z Trentem, przyznaję. Choć po pierwszym odcinku zbiorczego wydania komiksowej serii od duetu Rodolphe i Leo nie było to takie oczywiste.

Przygody konstabla kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej – Philipa Trenta – rozpoczynają się opowieścią dość przewidywalną i oczywistą w całym scenariuszowym zarysie. Nazbyt przewidywalną, by mocniej przykuć uwagę i zaintrygować. Ale zaletą zbiorczego wydania jest fakt, iż od razu można sięgnąć po kolejny album cyklu… A tam wszystko rozwija się już w lepszym, ciekawszym kierunku. I choć trudno uczciwie stwierdzić, że ucieka autor scenariusza zupełnie od tendencji fabularnego schematu, to jednak pojawiają się elementy pewnych dwuznaczności, zgrabnie go wzbogacające i wykraczające poza spodziewaną – i z początku przecież serwowaną – gatunkową kliszę.
Co pozwala nam jednak oswoić się z Trentem, polubić go, zaakceptować jego nonszalancką, surową niezłomność, jego przywiązanie do zasad prawa, ale też uwypukloną mocno samotność, wynikającą bezpośrednio z zaangażowania i poświęcenia pełnionym obowiązkom, ale i mocno bohaterowi, zupełnie po ludzku, doskwierającą.
Pełen ten komiks złych ludzi i jeszcze gorszych ich występków. Pełen łasych na pieniądze bandytów, degeneratów i szaleńców. Ale też postaci zagubionych, oderwanych od czasów, od realiów świata, w jakim żyją. Często bohaterów dwuznacznych moralnie, jednak jednocześnie niemożliwych do całkowitego, jednoznacznego potępienia. To ciekawa kreacja fabularna, jak to ukazywanie pozornie bandyty – rewolwerowca, który okazuje się być tak naprawdę dzieciakiem rozkochanym w turpistycznej poezji Baudelaire’a, a przez to jednostką zupełnie oderwaną od otaczającej rzeczywistości, w nieudolny, a zarazem krwawy sposób usiłującej poruszyć z posad bryłę świata. Zmienia się postrzeganie tej postaci zarówno u ścigającego go Trenta, jak i u nas – czytelników i choć nie sposób rozgrzeszyć go do końca (na wszak na koncie sporą liczbę ofiar), to ulegamy jakiemuś romantycznemu urzeczeniu prezentowaną przez chłopaka naiwnością w postrzeganiu świata.
A ta kreacja zarazem wyrywa samego Trenta z okowów tendencji. Przekierowuje scenariusz (jak i późniejszy epizod z anarchistami) na tory ciut ciekawsze, niż prezentowany na otwarciu klasyczny western. Bawi się Rodolpho motywami oczywistymi, ubogacając je w elementy odrobinę ożywcze, nieszablonowe, ale nadal przystające do prezentowanego świata.
Okazuje się więc „Trent” lekturą co najmniej przyjemną, mocno jednocześnie poszerzającą w obszarze konwencji prezentowaną przez Lost In Time serię westernowych komiksów, chyba w tak rozbudowanym zakresie dotąd w Polsce nieprezentowaną. „Trent” to dobry przykład tego, jak sama gatunkowa estetyka westernu jest bogata, jak wiele może w sobie zawierać różnych afirmacji. Często odmiennych od tego, jak zwykliśmy ów gatunek postrzegać.

Graficznie cechuje „Trenta” prostota. Bardzo charakterystyczna zresztą dla jego grafika – Leo, znanego w Polsce choćby z serii „Aldebaran”, czy „Kenia” (stworzona, wraz z kontynuacją pt. „Namibia” także z Rodolpho oraz nowym rysownikiem, Marchalem). Choć mam wrażenie, że w przypadku „Trenta” bohaterowie i bohaterki doczekały się nieco większej szczegółowości w nakreślaniu mimiki i rysów twarzy, to jednak z łatwością da się dostrzec określony szablon, z jakim rysownik kształtuje swoje postaci, zwłaszcza kobiece. Nie przeszkadza to jednak, bo znów, jak to zwykle u Leo, to, co zdawać by się mogło niedoróbką graficzną, czy wręcz rysowniczą nieudolnością, rekompensuje nam kreślona z rozmachem natura. Całe przyrodnicze tło w komiksie robi naprawdę dobre wrażenie, kadry i plansze nasycone są szczegółami i nieźle oddają świat przedstawiony.
I jak przy każdym komiksie tego artysty będę powtarzał – to nie jest graficzne arcydzieło, ale jednak mają owe rysunki coś, co z dziwnym magnetyzmem nas do nich przyciąga. A że historia idzie temu magnetyzmowi w sukurs, to finalnie otrzymujemy przynajmniej satysfakcjonującą lekturę.

„Trent” to komiks dla tych, którzy poszukują niekonwencjonalnego westernu, intrygujących postaci i fabularnej maniery rodem z lat 90., gdzie niekoniecznie pożądane były postacie bardziej złożone moralnie. W takim ujęciu „Trent” okazuje się typowym przedstawicielem dla nurtu frankofońskiego, wyróżniającego się ciut specyficzniejszą kreską, która wciąż nie pozbawia go jednak pewnej dozy uroku.

Trent. Wydanie zbiorcze

Nasza ocena: - 80%

80%

Scenariusz: Rodolpho. Rysunki: Leo. Tłumaczenie: Jakbu Syty. Wydawnictwo Lost In Time 2024

User Rating: Be the first one !

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

RIP, tom 6. Eugene: Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – siły zewnętrzne [recenzja]

Po dwóch i pół roku od wydania pierwszego tomu serii wreszcie dostajemy jej finał. Tytułową  …

Leave a Reply