Po obiecującym pierwszym tomie, druga odsłona serii “Batman. Death Metal” przynosi spadek poziomu. Poszatkowana fabuła daje czytelnikowi w kość, a i sami superbohaterowie wydają się wcale nie zdeterminowani, a bardziej zmęczeni wyniszczającym i ciągnącym się bez końca starciem z nowym wcieleniem Batmana Który Się Śmieje.
Streszczenie dotychczasowych wydarzeń, które znajduje się na początku drugiego tomu “Batman. Death Metal” to prawdopodobnie najlepsza rzecz w tym zbiorze. Te kilka akapitów czyta się tak, jakby wyszły prosto z głowy Alejandro Jodorowskiego atakując poziomem surrealizmu i niedorzeczności, które jednak nie Alejandro Jodorowsky, tylko Scott Snyder i spółka sukcesywnie wymyślali od kilku lat. Apogeum mamy właśnie w serii “Death Metal”, która w pierwszym tomie zaskakiwała poziomem mroku połączonego skutecznie z groteską, ale jak widać co za dużo to niezdrowo i już w drugim tomie fabuła wjeżdża na równię pochyłą.
W tym evencie i w tym tomie bardzo dużo się dzieje, co odzwierciedlają jego kolejne rozdziały dotyczące innego wycinka wydarzeń, każdy z numerem jeden (naprawdę będą kolejne?). Ten główny trzon, czyli podchody wielkiej Trójcy DC do zdobycia przewagi nad Batmanem Który Się Śmieje wypada nawet ciekawie, bo każde z superbohaterów trafia w konkretnym celu do jednego z przerobionych już kryzysów (które polscy czytelnicy mieli już okazję poznać), ale już bardziej emocjonująca jest biegana fabuła (“Speed metal”) ze ściganymi Flashami, w której główną rolę gra kluczowa postać ostatnich lat w DC, czyli Wally West. Fajnie jest zobaczyć współpracujące ze sobą różne wersje Flashów, ale konkluzja tej fabuły, że trzeba przestać uciekać, tylko skierować się prosto w pędzące za nimi stwory z Mrocznego Uniwersum potrafi mocno skonsternować czytelnika. A takich konsternacji będzie jeszcze więcej.
Czasami wydaje się, że scenarzyści (każdy rozdział to inny twórca) doszli do ściany, której już nie da się przeskoczyć, wtedy zamiast kryzysu wymyśla się antykryzys i można jechać dalej. Bazowanie na przeciwieństwach tego, co dotąd było przerabiane staje się w tym wypadku dość tanią sztuczką (bardziej semantyczną niż fabularną), jednak trzeba brnąć dalej, bo przecież jest jakiś jasno wyznaczony cel (superbohaterowie muszą w końcu pokonać Batmana który się Śmieje, prawda?). No i dlatego o tym evencie trudno nie pisać inaczej niż w sarkastyczny sposób, bo ów sarkazm czasem daje się wyczuć w intencjach samych twórców, jakby wiedzieli, że być może tylko to im zostało i porzucają powagę chwili (nieodzowną w eventach) na różne podśmiechujki albo na najdziwaczniejsze gadżety jak pudełko Alfredów. Ciężko jest wtedy traktować tę fabułę poważnie i być może taki jest ów ukryty cel, bo poważnie chyba nie miałoby już racji bytu.
Czy coś pozytywnego zostaje po tej lekturze? A i owszem. Bardzo fajnie wygląda tu i zachowuje się Harley Quinn, mamy też całkiem logiczne wyjaśnienie braku jej mrocznej wersji wśród kreatur z Mrocznego Uniwersum. Co jeszcze? Batman Który Się Śmieje choć wciąż irytuje, jest konsekwentnie zbudowaną postacią, które przewyższa całą resztę sprytem i umiejętnością planowania, co nie powinno dziwić, skoro stanowi hybrydę Batmana, Jokera, a teraz jeszcze Doktora Manhattana. Ciekawie wypada też postać Króla Robina z Mrocznego Multiwersum, a i karykaturalne rysunki Rileya Rossmo z rozdziału poświęconego tej postaci są chyba najlepsze w zbiorze (no bo Capullo już się opatrzył). Robin ów to kolejna wersja Bruce’a Wayne’a (dokładnie tak, to nie pomyłka), która świadczy o tym, że z tych wszystkich eventów najlepiej wyszedł Snyderowi koncept Mrocznego Uniwersum i jego szalonych postaci. No i przy okazji dowiadujemy się, czemu ci wszyscy Robinowie na usługach Batmana Który Się Śmieje wykrzykują te swoje “ćwir, ćwir”, choć bardziej pasowałoby do nich “tirli, tirli”. Wbrew pozorom to dość istotna kwestia, bo oznacza to, że Snyder bardzo skrupulatnie tworzy tę fabułę, niczego nie pozostawiając bez wyjaśnienia. No, może oprócz wyjaśnienia nam jej sensu.
Tak naprawdę “Batman. Death Metal” i jego poprzednicy to komiksy idealne do bicia, choć to właśnie w nich udało się Snyderowi nie tylko ciekawie rozwinąć psychologiczny rys Batmana, ale też doprowadzić do eventu, w którym tak jak w “Zegarze Zagłady” łączą się w symboliczny sposób różne etapy Uniwersum DC. Dobrze ten mechanizm obrazuje końcówka drugiego tomu, w której główną postacią jest przybysz z Omniwersum chłonący ów niezwykły świat całego Uniwersum DC. To prawda, że jest ono niezwykłe, bo takie stało się przez dziesięciolecia, ale też prawdą jest to, że formuła eventów niemal wyczerpała fabularne możliwości tej rozległej kreacji. Dobrze o tym wiedzą twórcy z Marvela, którzy ostatnimi czasy skupiają się na solowych i udanie przetworzonych przygodach wybranych superbohaterów. Dlatego o wiele przyjemniej czyta się o losach Hulka, Thanosa, Venoma czy Hawkeya, niż o tym, jak kolejny raz superbohaterowie nadludzkim wysiłkiem uratowali świat, wszechświat, multiwersum i całą resztę. Tak jak będą to robić w kolejnych częściach “Batman. Death Metal”.
Batman. Death Metal, tom 2
Nasza ocena: - 50%
50%
Scenariusz: Scott Snyder i inni. Rysunki: Greg Capullo i inni. Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz. Egmont 2021