Szósty i zarazem finałowy sezon najlepszego serialu science fiction ostatnich lat wszystkim swoim widzom przyniósł wiązankę różnorodnych rozczarowań. I nie chodzi tu tylko o niższy poziom jego realizacji czy samej fabuły, ale bardziej o fakt, że po prostu „The Expanse” skończyło się za wcześnie.
Te kilka lat temu, kiedy gruchnęła wieść, że skasowaną przez SyFy po trzecim sezonie produkcję przejmuje Amazon Studio, fani “The Expanse” z wielką nadzieją zaczęli patrzeć w przyszłość. Jednak z tym serialem zawsze działy się różne dziwne rzeczy i jedną z takich był spadek jakości po tymże przejęciu. Po szóstym, finałowym sezonie nic się nie zmieniło i to drugi i trzeci pozostaną najlepszymi i najbardziej angażującymi odbiorców, głównie dlatego, że miały najlepszy, pozwalający na wywołanie największych emocji wątek fabularny, czyli zogniskowanie akcji na perypetiach z protomolekułą oraz najlepszego bohatera, czyli detektywa Millera wciąż wśród żywych. Jeszcze w czwartym sezonie, który ze względu na fabułę rozgrywającą się na Ilosie wyróżnia się na tle pozostałych mieliśmy Millera w formie wirtualnego ducha i to wciąż było coś, ale kiedy już zniknął na dobre było to tak, jakby zabrał ze sobą to, co było w “The Expanse” najlepsze. W zamian dostaliśmy Marco Inarosa i jego syna i ta para okazała się niestety najbardziej irytującym elementem fabularnej układanki, choć akurat wątek postępującego rozczarowania syna ojcem jest tutaj godny uwagi.
Oglądając szósty sezon można poczuć się nieco zagubionym, szczególnie wątkiem z dziewczynką i jej bratem na Lakonii, który pojawiał się w pierwszych minutach wszystkich odcinków. Skupienie fabuły na walce Inaroosem odstawiło na boczny tor wątek dalszych losów protomolekuły i tajemniczych, kosmicznych istot, choć końcówka piątego sezonu wskazywała, że będzie miał on kluczowe znaczenie w tym finałowym. Ta zachwiana, fabularna równowaga może drażnić, ale można przypuszczać, że twórcy zaaranżowali ją w ten sposób z pełną świadomością. Bo przecież, gdzieś tam na odległej Lakonii dzieją się rzeczy, które wpłyną na rozwój gatunku ludzkiego, a tymczasem w Układzie Słonecznym wciąż jest po staremu, bo wszyscy zajęci są walką o wpływy i realną władzę nad komunikacją ze światami za Pierścieniem. Niby stawka jest wielka, ale podczas seansu mamy odczucie jej mniejszej wagi w porównaniu z tą, której doświadczyliśmy w pierwszych trzech sezonach, kiedy to historia poszukiwaniu jednej zaginionej kobiety stała się fascynującą opowieścią o kontakcie z obcą formą życia.
W szóstym sezonie odcinków jest zaledwie sześć, choć wcale nie ma się wrażenia skrótowości, bo większośc fabuły dotyczy przebiegu wojny z Inarosem. Widać jednak ograniczenia budżetowe, mniejszą liczbę statystów i brak większych przestrzeni (żadna część fabuły nie rozgrywa się już na Ziemi), jednak te niedostatki rekompensuje ostatni, dłuższy odcinek, ze świetnie zaaranżowaną kosmiczną bitwą, w której główną atrakcją stają się sunące w przestrzeni kosmicznej setki kolorowych kontenerów.
Postać Avasarali już jakiś czas temu straciła swą siłę przebicia i magnetyzm i tym razem w kwestii charyzmy na pierwszy plan wysuwa się (nieobecna w książkach) camina Drummer, która prowadzi własną vendettę przeciwko Inarosowi. To właśnie ona i wcześniej Ashford (David Strathairn) chyba najlepiej sportretowali złożoność Pasiarzy, a z sezonu na sezon aktorka Cara Gee coraz lepiej wchodziła w swą rolę, która w szóstym sezonie ma kluczowe znaczenie. Naomi i Holden schodzą tutaj na drugi plan, ulubieńcem widzów pozostaje wciąż Amos, który jest chyba najbardziej pewnym punktem obsady. Jego relacje zarówno z Clarissą jak i z Bobby mają większy ładunek emocjonalny niż opatrzony już związek Holdena i Naomi, chociaż jednym z najważniejszych momentów szóstego sezonu jest kontrowersyjna decyzja dowódcy “Rosynanta” o rozbrojeniu torpedy tuż przed uderzeniem w statek Inarosa, podjęta w imię miłości do Naomi. Zresztą Holden do końca pozostaje bohaterem bez skazy i zarazem człowiekiem najistotniejszym dla stworzenia nowego porządku w Układzie Słonecznym. Choć i tak mamy poczucie, że właśnie taki koniec tej historii, jest tak naprawdę dopiero jej początkiem.
Cały szkopuł w tym, że w książkach fabuła idzie dalej, a kolejne wydarzenia dzieją się wiele lat później, kiedy dobrze nam znani bohaterowie są już starsi. Czy dostaniemy w nich odpowiedzi na pozostawione samemu sobie w serialu wątki? To już trzeba sprawdzić na własną rękę i wydaje się, że wielu widzów pozostawionych z poczuciem niedosytu tym chętniej sięgnie po książki Coreya, choć kiedy nie znajdą w nich choćby postaci Drummer, mogą się bardzo zdziwić. I choć finałowy sezon pozostawia nas w takim stanie, to jednak te sześć odcinków, które mijają niemal w mgnieniu oka są wciąż satysfakcjonującą, telewizyjną rozrywką.
Dobrym wyjściem będzie za jakiś czas podjąć najlepszą decyzję i przygotować się na naprawdę długi, serialowy maraton, który będzie polegał na obejrzeniu całości “The Expanse”, od początku do końca. Te początki były trudne, w pierwszym sezonie nie było nam łatwo wejść w tę historię, ale to dlatego, że twórcy zapragnęli wykreować przed nami bardzo złożony obraz podzielonej, ludzkiej przyszłości. Potem jak już ruszyło, to “The Expanse” potrafiło wprost zachwycić w kolejnych dwóch sezonach. Czwarty jeszcze fascynował sytuacją Ilosie, ale te ostatnie skupiły się już na rozgrywkach między ludźmi i dopełnieniu wizji Układu Słonecznego po tym, kiedy stała się już możliwa tytułowa ekspansja. Wizji mniej atrakcyjnej, niż to co dzieje się za Pierścieniem, ale w jakiś sposób uczciwej i nie pozostawiającej tych, którzy zostali “w domu” samych sobie. Bo przecież to była historia o nich, o ich miejscu do życia, a to co wydarzyło i wydarzy się się na dalekich światach, to już trochę inna opowieść. Kto wie, Być może kiedyś zostanie nam jeszcze opowiedziana na ekranie.
Foto © Amazon Studios
The Expanse, sezon 6
Nasza ocena: - 70%
70%
Twórcy: Mark Fergus, Hawk Ostby. Obsada: Steven Strait, Dominique Tipper, Wes Chatcham. Amazon Studios 2020