Wreszcie. Saga “Batman. Metal” wreszcie dotarła do finału. Kilka lat pracy Scotta Snydera i spółki przerodziło się w najdziwniejszy event w DC Comics, o którym wielu czytelników zapewne będzie chciało szybko zapomnieć. Choć trzeba przyznać, że jest tu też sporo rzeczy do zapamiętania.
W całej sadze, a szczególnie w jej ostatniej odsłonie, czyli “Batman. Death Metal” tytułowego bohatera jest tak naprawde niewiele i jest on mniej znaczacym bohaterem. Pierwsze skrzypce gra tu z całą pewnością mroczna wersja Człowieka Nietoperza, czyli Batman Który się Śmieje, który wyrósł na najbardziej charakterystycznego złoczyńcę ostatnich lat w DC, także ze względu na zapadającą w pamięć ikonografię rodem z “Hellraisera”. Natomiast z całego zastępu superbohaterów przed szereg wyszła Wonder Woman, której rola w próbie pokonania maszkary z Mrocznego Multiwersum jest tutaj kluczowa. Pojedynek tych dwojga po wyeliminowaniu (tak, na to się po prostu zanosiło) Perpetuy jest najważniejszym starciem ostatnich lat w całym uniwersum, a jego konkluzja prowadzi cały ów świat, czy raczej wszechświaty w nowym, ciekawym kierunku, który pozwoli twórcom opisującym dalsze losy Uniwersum DC fabularnie poszaleć.
Nie zmienia to faktu, że cały, długi event “Death Metal” jest fabularno-narracyjną sinusoidą, ze świetnymi fragmentami i nużącym głównym wątkiem. Odczuwalne jest to również w czwartym tomie, razem ze stężeniem patosu, które niejednokrotnie przekracza dozwolone granice. Choć to właśnie te historie, w które twórcy wlali wiadro patosu i nostalgii są w niniejszym tomie najlepsze.
Choćby sam początek, który dłuży się i dłuży przedstawiając nam ostatnie godziny przed nadchodzącą, ostateczną (którą to już z kolei?) bitwą. Ta część czwartego tomu jest podzielona na kilka epizodów, każdy poświęcony innej grupce bohaterów, którzy rzecz jasna podchodzą do tego co ich czeka emocjonalnie, ale poprzez pamięć o tym co było, często o tych dobrych chwilach, idą na śmierć z poczuciem spełnienia. Tak jest choćby w przypadku Olivera Queena i Laurel Lance, którzy spotykają swoją córkę z równoległej Ziemi, czy w przypadku Batgirl i Nightwinga niespodziewanie połączonych węzłem małżeńskim. Potem jednak następuje w końcu bitwa, podzielona na kilka etapów, ze scenami walczących i fruwających bohaterów, które przez lata tak się opatrzyły, że nie robią żadnego wrażenia. Rodzaj artystycznego zmęczenia widać też na planszach Grega Capullo, który nie stara się już tak mocno, jak w świetnie narysowanym przed laty “Trybunale sów”, jakby miał już dość epopei z Mrocznym Rycerzem.
O tym, że można było podejść do tematu inaczej świadczy osobny rozdział o Superboyu z gościnnym udziałem Geoffa Johnsa jako współscenarzysty, pokazujący zagmatwane, dotychczasowe życie tego bohatera z jego perspektywy z chwytającym z serce finałem prosto z pola bitwy. W tej fazie historii wybija się jak zwykle nieoceniony w takich momentach John Constantine, który swoją tradycyjną postawą odrzuca patos w kąt i jest po prostu sobą. Gdyby tak było można częściej, bez celebrowania starć, ze wstawkami gdzieś zza linii bitwy, tak jak kiedyś Sapkowski opisał wielkie starcie z Nilfgaardem z perspektywy lazaretu… Nie, na takie chwyty formalne nie ma tu miejsca, musi być wielkie łubudu, na koniec jeszcze enigmatyczni członkowie Dłoni i nieoczekiwana propozycja Batmana Który się Śmieje. A potem wkraczamy już w nową odsłonę Uniwersum DC, zaplanowaną w myśl marvelowskiej zasady, że nic już nie będzie takie samo, ale zapewne będzie jak zwykle. Zobaczymy. Efekt jest taki, że dostaliśmy trochę chaotyczny zlepek lepszych i słabszych historii, niczym płyta popularnego zespołu z dobrymi, singlowymi piosenkami i z resztą muzycznych wypełniaczy, które są nam po prostu obojętne.
Z czym zostaliśmy na koniec? Trochę z WTF po finale starcia i jego pokłosiem w ostatnim zeszycie oraz z poczuciem, że całość była próbą rewolucji, a może inaczej – nowego spojrzenia na całe Uniwersum razem z jego odbiciem w postaci Mrocznego Uniwersum. Snyder to niewątpliwie twórca z ambicjami, próbujący podnieść rangę DC Comics do sfery mitologiczno-psychologicznej i to mu się się nawet udaje, ale w jego przekazie czuć ciężką rękę – być może sam to w którymś momencie poczuł, stąd dużo w “Batman. Death Metal” groteski i spuszczania pary z nieodzownego w takich eventach patosu. Wyszło jak wyszło, być może ponowna lektura całości przyniosłaby świeże spojrzenie, usprawiedliwiła niektóre elementy fabuły i udowodniła, że był tutaj określony cel, o którym sami twórcy pewnie myślą, że udało im się go w pełni zrealizować, natomiast czytelnicy raczej nie są tego aż tak pewni. Tylko komu będzie się chciało ponownie przechodzić przez całą sagę i te setki plansz, kiedy w kolejce czekają lepsze tytuły do przeczytania? Jest ktoś chętny?
Batman. Death Metal, tom 4
Nasza ocena: - 55%
55%
Scenariusz: Scott Snyder i inni. Rysunki: Greg Capullo i inni. Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz. Egmont 2022