Wygląda na to, że Batman Który się Śmieje to maszkara, która na długo zagości w Uniwersum DC. Świadczy o tym już sam fakt poświęcenia mu indywidualnej serii, którą polscy czytelnicy dostali właśnie do rąk.
Nie ulega wątpliwości, że Scott Snyder i Greg Capullo stworzyli jedną z najbardziej charakterystycznych postaci komiksowych dwudziestego pierwszego wieku. Ta hybryda Batmana i Jokera pochodząca z Mrocznego Multiwersum przeraża i ekscytuje nie tylko samym jej połączeniem, ale i wyglądem, kojarzącym się bardziej z estetyką filmowego “Hellraisera” niż Uniwersum DC. Jest też w tej chwili chyba najbardziej wymagającym przeciwnikiem, z którym musi potykać się Bruce Wayne i to do tego stopnia, że w tych potyczkach pomaga mu sam Joker, który o dziwo wcale nie jest zwolennikiem tej pokręconej wersji Batmana.
Taką sytuację mamy właśnie w tomie wydanym przez Egmont, ale to tylko jeden z kilku elementów scenariusza Scotta Snydera. Prawda jest taka, że bardziej istotnymi postaciami dla fabuły niż Joker są James Gordon i jego syn z morderczymi skłonnościami, którego mieliśmy okazję poznać kilka lat temu w komiksie “Batman: Mroczne odbicie”. To zresztą dosyć istotna paralela, którą przywołuje w słowie wstępnym sam Scott Snyder informując czytelników, że podobnie tak jak w tamtym dziele, w “Batmanie Który się Śmieje” za rysunki będzie odpowiadał Jock. I rzeczywiście, chyba niewielu artystów stworzyłoby bardziej przekonującą wizję, cały czas balansującą gdzieś na granicy eksperymentów graficznych Billa Sienkiewicza, ale przekraczającą ją dopiero w finałowej odsłonie, kiedy musi dojść do ostatecznego starcia bohaterów tej historii.
Stąd też “Batman który się śmieje” robi większe wrażenie właśnie dzięki warstwie graficznej, w której raczej trudno się do czego przyczepić. Wisienką na torcie jest tu występ Eduardo Risso w zeszycie poświęconemu Ponuremu Batmanowi, czyli kolejnej wersji Człowieka Nietoperza z Mrocznego Multiwersum. Risso jak zwykle czaruje swoją oryginalną kreską, a przy tym zaskakuje nas nowymi środkami stylistycznego wyrazu, które pojawiają się w scenach retrospekcji.
Jeśli zaś chodzi o scenariusz, to z początku historia robi na nas pozytywne wrażenie, ponieważ Snyder może skupić się wreszcie na mniejszej liczbie bohaterów i wątków, co ma duży wpływ na płynność narracji. W dodatku historia intryguje zagadkami od momentu, kiedy w Gotham zaczynają pojawiać się martwe, alternatywne wersje Bruce’a Wayne’a. Jednak im dalej w las, tym bardziej scenarzysta zalewa nas coraz większym potokiem słów, odbierając historii początkowy flow. To już dobrze znany mankament tego autora, który zbyt często niczego nie zamierza pozostawić w sferze domysłów i w łopatologiczny sposób musi zaaplikować nam całość coraz mniej wyrazistej fabuły. Efekt jest taki, że tę dziewięciozeszytową historię czytamy tak długo, jakby miała tych zeszytów dwa razy więcej.
Trochę szkoda, ponieważ z początkowego, niezłego czytadła o ataku na Gotham urzeczywistnionego z koszmarów demona ulatuje nagle poczucie świeżości sprawiając, że końca tej historii oczekujemy jak zbawienia. I z całą pewnością na dłużej zostaje z nami głównie jej graficzne oblicze, na czele z obrazami, na których Batman – wcale nie ten, który się śmieje – zaczyna tracić nad sobą kontrolę ulegając niebezpiecznej przemianie. Rzeczywiście, takiego Batmana chyba jeszcze nie widzieliśmy i przynajmniej za to należą się Snyderowi i Jockowi szczere słowa uznania.
Batman Który się Śmieje, tom 1. Scenariusz: Scott Snyder. Rysunki: Jock, Eduardo Risso. Egmont 2020
Ocena: 6/10