Gorący temat

Biuro – najpopularniejszy serial na świecie

Praca to jeden z najważniejszych elementów życia człowieka. O pracy i o wszystkim co jest z nią związane – jak bardzo na nas wpływa, jak łączy lub dzieli ludzi opowiada w specyficznej formie amerykańskie “Biuro”, które w 2020 roku było najczęściej, czy żeby określić to dokładnie, najdłużej oglądanym serialem na świecie. Na oglądanie “Biura” widzowie poświęcili wspólnie największą ilość czasu – 57,1 mld minut, bijąc na głowę zajmujących drugie miejsce “Chirurgów” o prawie 20 mld minut. To dowodzi jednego – mamy do czynienia z prawdziwym serialowym fenomenem.

“Biuro”, a w szczególności jego amerykańska wersja nie jest serialem szczególnie hołubionym przez polskich widzów, być może dlatego, że jest dostępny w naszym kraju jedynie na platformie Amazon Prime, a nie na bardziej popularnym Netflixie i chyba rzadko (o ile w ogóle) można było tę produkcję zobaczyć w którejś z polskiej telewizji, przeciwieństwie choćby do kultowych “Przyjaciół”. Jeszcze więcej trudności będziemy mieli chcąc obejrzeć oryginalną, angielska wersję “Biura”, stworzoną przez Ricky’ego Gervaisa, który zagrał w niej również główną rolę – serial nie jest dostępny na żadnej z polskich platform. Jak przystało na brytyjską produkcję, oryginalne “Biuro” miało jedynie trzy sezony po sześć odcinków, podczas gdy amerykańska wersja dociągnęła do dziewięciu sezonów, na które składa się aż 201 odcinków.

Oznacza to, że Amerykanie wzięli od Brytyjczyków szkielet i formułę opowieści, portrety najważniejszych bohaterów i panujących między nimi stosunków, a nawet pierwszy sezon liczący w amerykańskiej wersji również sześć odcinków. Jednak dość szybko produkcja podążyła własną drogą z fabułą pełną zakrętów, już w drugim sezonie udostępniając widzów ponad dwadzieścia odcinków. Co ciekawe, jeżeli jako pierwsze obejrzymy amerykańskie “Biuro”, a po nim angielską wersję, ta wyda nam się rodzajem parodystycznej podróbki, choć dla hardkorowych zwolenników angielskiego “Biura” to właśnie amerykańska wersja pozostanie na zawsze podróbką niedoścignionego ideału. No dobrze, ale skąd ten fenomen amerykańskiej wersji, która po kilku latach od zakończenia emisji staje się nagle najpopularniejszym serialem na świecie? Może to przez pandemię, może to wynik tęsknoty tych, którzy w zeszłym roku musieli nagle zacząć pracować zdalnie i “Biuro” przypomina im ten jedyny w swoim rodzaju klimat, jakiego dostarcza osiem godzin spędzanych poza domem na czasem bezsensownych zadaniach, ale za to wśród innych ludzi, którzy dzielą z nami różne doświadczenia, często wykracza poza standardowe osiem godzin. 

Początki amerykańskiego “Biura” były… dziwne. W pierwszym sezonie Steve Carell stworzył postać niewrażliwego, zapatrzonego w siebie dupka, który w oczach współczesnych widzów popełnia praktycznie gafę za gafą. Mamy zatem podstawowy element każdej roboty, czyli szefa, którego rzadko się lubi, a częściej nie cierpi za to, że jest właśnie szefem i ma różne dziwne pomysły i wymagania. Trzeba tu dodać, że Michael Scott w wykonaniu Carella jest menedżerem oddziału większej firmy sprzedażowej o nazwie Dunder Mifflin, czyli miejsca, w którym teoretycznie nic ciekawego nie powinno się dziać. Aby coś się mogło dziać w typowym, biurowym środowisku, trzeba było stworzyć kilka najważniejszych osobowości, szkielet fabuły oraz odpowiednią formułę serialu. To wszystko znalazło się już w oryginalnej wersji – czyli formuła fabularyzowanego dokumentu (mockumentary) oraz kluczowe dla fabuły postacie między którymi dochodzi do najważniejszych interakcji.

W wersji amerykańskiej to prawdziwie kultowe postacie. Do szefa Michaela Scotta dołącza jego przyboczny, bardzo specyficzny Dwight K. Schrute, który w stał się rolą życia dla Rainna Wilsona, tak samo zresztą jak Michael Scott dla Steve’a Carella. Jest jeszcze miejsce na powoli kwitnące uczucie między Pam (Jenna Fischer ) i Jimem (John Krasinski), które przez kilka sezonów ekscytowało dużą część widzów. To jednak nie cała załoga Dunder Mifflin, bo przecież są i pomniejsi pracownicy i ci stojący w hierarchii wyżej nad Michaelem. I właśnie styl, w jakim rozwijano wszystkie te poboczne postaci jest jednym z filarów, na których stoi wielki sukces “Biura”.

Michael Scott, Dwight Schrute oraz Jim i Pam to pewniaki, szczególnie ta pierwsza dwójka stanowi rodzaj przeciwwagi dla Pam i Jima, obrazując ścierające się ze sobą siły chaosu i równowagi. Jednak w tle jest cała reszta tego pracowniczego Olimpu, pomniejsze bożki, których kolejne sprawki i charaktery wychodzą na jaw bardzo powoli. Na początku mocno anonimowi, z czasem stają się w wielu przypadkach faworytami widzów (Kevin, Creed, Meredith) udowadniając, że za każdą poboczną postacią może stać fascynująca i jedyna w swoim rodzaju indywidualność. I prawdę mówiąc, każda z drugoplanowych postaci “Biura” zasługuje na osobną analizę. 

Bardzo pomogła w odbiorze również formuła mockumentary, zresztą w udany sposób wpleciona w samą fabułę jako wieloletni dokument kręcony o pracownikach Dunder Mifflin. Po seansie kilku sezonów “Biura” bardzo widoczny staje się fakt, jak mocno korzystali z jego realizatorskich pomysłów i estetyki twórcy “Modern Family”, które zresztą przez niektórych odbiorców traktowane jest jako rodzaj hipotetycznego spin-offa serialu z Carellem, w którym jeden z jego bohaterów (Phil Dunphy), zarówno fizjonomią i zachowaniem  przypomina Michaela Scotta. 

Formuła dokumentu pozwoliła jednak na coś innego, na przeniesienie fabuły na inny, metakomediowy poziom korzystający w równym stopniu z dialogów i interakcji, jak i z momentów krępującej ciszy, bądź ukradkowych spojrzeń lub przewracania oczami obrazujących ukryte i szczere reakcje bohaterów na dziejące się wokół nich idiotyzmy. I tu dochodzimy do czegoś bardzo istotnego w całym koncepcie “Biura”, czyli opowieści o dziejącym się wokół pracowników (i nas samych z nimi się utożsamiających) szaleństwie nieprzewidywalnej rzeczywistości w tym przypadku uosabianej przez Michaela (oraz Dwighta) i zarazem naszej bezradności i niewielkiej odporności wobec tych sił chaosu. 

Wystarczy za przykład podać  bezsensowne zebrania w sali konferencyjnej, które mogą dotyczyć  wszystkiego, oprócz wykonywanej przez pracowników pracy. Wszystko przez to, że Michael jest w gruncie rzeczy niespełnionym artystą lub performerem/standuperem, który nie mogąc realizować swoich pasji w innym zawodzie, realizuje je na swój sposób właśnie w biurze, przed swoimi pracownikami, oczekując ich pełnej akceptacji.  Jeśli jej nie otrzymuje, zachowuje się jak obrażone (rzadziej mściwe) małe dziecko. Z charakteru to ktoś jak Neron, jedynie z dużo mniejszą (ale zawsze) mocą sprawczą.

Szef Michael Scott to zatem ośrodek serialu, wokół którego zachcianek kręci się niemal cała fabuła, choć dla wielu fanów prawdziwym bohaterem “Biura” jest mocno nieszablonowy sprzedawca Dwight K. Schrute, który poza pracą w Dunder Mifflin zajmuje się z bratem  hodowlą buraków na swojej rozległej farmie. Żeby zrozumieć, jak bardzo jest to niezwykła postać trzeba ją poznać samemu podczas seansu, bo żaden opis nie odda nieprzeciętności Dwighta, który jest najbardziej rozbudowaną i być może najbardziej złożoną postacią serialu. Przy nim Michael jawi się jako przeciętniak, który za wszelką cenę chce udowodnić, że jest kimś nieprzeciętnym. Można rzec, że Michael to idealne uosobienie dzisiejszych użytkowników Internetu, którzy zrobią wszystko żeby móc zaistnieć i zrobić wrażenie na innych, osobników znających się na wszystkim i zarazem nie zdających sobie sprawy, że robią z siebie nie tyle błaznów, co po prostu idiotów. A fakt, że Michael w roli idioty sprawuje w serialu rolę szefa placówki, dodaje tylko fabule napędu i pikanterii. 

Postać Michaela była w pierwszym sezonie na tyle okropna, że producenci i twórcy zaczęli opracowywać strategię, w myśl której widzowie mieli polubić szefa. I rzeczywiście,  w miarę postępu fabuły Michael ze zwykłego buca, stawał się bucem wrażliwym. Razem z Michaelem ewoluowała też fabuła i postacie, które wspólnie stawały się jedną wielką dysfunkcyjną rodziną (czyż każda duża i mniejsza firma taką wj części nie jest?), z sezonu na sezon zaskarbiając sobie coraz więcej naszej sympatii, także dlatego, że w zasadzie nie mieliśmy okazji obserwować, kiedy oni rzeczywiście pracują. Biuro Dunder Mifflin stało się z czasem sprawnie działającym, nietypowym mikrokosmosem. I kiedy w pierwszych sezonach pracownicy wydawali się być zwyczajnie udręczeni zachowaniem ich szefa, tak w kolejnych ta udręka zmieniała się w zażyłość, sympatię i współczucie dla szefa, przy okazji na naszych oczach tworząc z poszczególnych postaci nieco inne osobowości, niż miało to miejsce na początku serialu.

Biuro to jednak coś więcej. W przypadku innych, kultowych seriali komediowych jak “Parki i rekreacje”, czy “Community” po dłuższym z nimi obcowaniu odczuwamy przesyt i zmęczenie materiału. Natomiast dziewięć sezonów “Biura” przez cały czas trzyma równy, dobry komediowy poziom, nawet po odejściu z serialu Carella po wyemitowaniu siódmego sezonu. Dwieście jeden odcinków ogląda się z nieustannym zainteresowaniem, a po finale żałujemy, że nie ma ich więcej (była szansa na spin-off “The Farm”, opowiadający o perypetiach Dwighta na jego farmie, ale pomysł upadł). 

Poza tym w tych dziewięciu sezonach przegląda się jak w lustrze błyskawicznie mknąca do przodu historia telewizji, obyczajowości i politycznej poprawności. W pierwszych sezonach “Biura” twórcy dzięki postaci Michaela mogli sobie pozwolić na obrazę i kpinę praktycznie ze wszystkiego, dzisiaj jak twierdzi sam Carell tego typu żary już by nie przeszły, a przecież to wcale nie aż tak stary serial (lata emisji to 2005-2013). W “Biurze” w miarę postępów sezonów łagodzono komediowy ton, stawiając nacisk bardziej na absurdalny i sytuacyjny humor niż wynikające z fabuły i osobowości Michaela naśmiewanie się z wszelkich środowisk czy mniejszości. 

Być może z takim zaangażowaniem ogląda się ten serial, bo jest on jak zapis niedawnego jeszcze świata, który w obliczu współczesnych ruchów na czele z #metoo odchodzi w niepamięć. Świata pełnego ekstrawaganckich postaci z dwójką normalsów w postaci Jima i Pam, którzy o dziwo czuli się w tym środowisku często jak ryba w wodzie. Być może w “Biurze” zawarta jest cała prawda o życiu, które ma tylko pozory normalności w postaci tej inteligentnej dwójki bohaterów, którzy muszą iść przez życie w towarzystwie idiotów, szaleńców i outsiderów, najczęściej w obliczu szalonych i nieprzewidywalnych okoliczności. I co najważniejsze dają radę, tak jak wbrew wszelkim przeciwnościom losu i fanaberiom szefów musi dawać sobie radę większość z nas. 

Tomasz Miecznikowski

Filmoznawca z wykształcenia. Nałogowy pochłaniacz seriali. Kocha twórczość Stephena Kinga i wielbi geniusz Alana Moore'a. Pisał artykuły do "Nowej Fantastyki" i Instytutu Książki, jego teksty i recenzje ukazują się na portalach fantastyka.pl i naekranie.pl. Wyróżniony przez użytkowników fantastyka.pl za najlepszy tekst publicystyczny 2013 roku.

Zobacz także

Sprzedawcy marzeń – fantastyczne wizje Grzegorza Chudego w literackich interpretacjach [recenzja]

Z twórczością Grzegorza Chudego trochę się mijaliśmy. Mignęły mi od czasu do czasu, sporadycznie jego …

Leave a Reply