Gorący temat

Cienie z Thule – howardowsko – lovecraftowska heroic fantasy [recenzja]

„Cienie z Thule” już na okładce obiecują howardowską opowieść spod znaku magii i miecza. I dokładnie to ofiarowują w trakcie lektury, w dodatku okraszone lovecraftowskimi nawiązaniami, nie tak znów nachalnymi, jak przyzwyczaiła nas do tego popkultura.

Literatura i komiks (po trochu także film) nauczyły się w niemożebnym stopniu odmieniać Lovecrafta przez przypadki. A ta wszechobecność mitologii Cthulhu w popkulturze chwilami naprawdę może nużyć. Zwłaszcza jeśli wykorzystywana jest bez polotu, wtórnie i na wskroś tendencyjnie, ślizgając się jedynie po oryginalnej, weirdowej estetyce, przepoczwarzając ją w karykaturę samej siebie. Dlatego też z jednej strony „Cienie z Thule” ciekawiły mnie przez conanowski sztafaż świata przedstawionego, ale i obawiałem się o n-ty raz wykorzystywane motywy lovecraftowskie.
O dziwo – tutaj zadziałało. Może dlatego, że nie podpina się scenarzysta – Patrick Mallet – pod terminologię autora „Zewu Cthulhu”, ale buduje własną, w oparciu o mityczną, wykorzystaną już w tytule krainę Thule? Oczywiście demonicznych stworzeń usiłujących przedostać się przez otwarty przez mroczną magię do naszego świata nie sposób nie skojarzyć z Przedwiecznymi z lovecraftowskiej prozy, ale jest to implementacja o tyleż ciekawa, co nienachalna i uczyniona z wyczuciem. Dodatkowo solidnie osadzona w estetyce dawnej Szkocji, targanej plemiennymi wojnami, ale i zagrożonej nieustępliwym rzymskim pochodem, mającym na celu podbój całego obszaru dzisiejszych Wysp Brytyjskich. Takie ramy czasowe i sztafaż przedstawionego świata kojarzyć się może – zasadnie – ze znakomitą serią „Slaine”, czy choćby, patrząc nieco szerzej, z całym howardowskim cyklem o Conanie. Jest mrocznie, wszystko unurzane jest w pocie, krwi i czarnej magii, a bohaterowie nie okazują się papierowi, ale targają nimi sprzeczności i moralne rozterki. Fabuła solidnie osadzona jest – w ramach sztafażu świata przedstawionego – w historii. Istniał wszak Mur Hadriana, jak i mur Antonina, a ich znaczenie dla rzymskiego pochodu w głąb wyspy także jest solidnie udokumentowane historycznie. Buduje więc Mallet swoją opowieść na podbudowie faktograficznej, na – o ile to możliwe – realistycznej osnowie, ale oczywiście z każdą kolejną kartą, od prologu począwszy, okrasza ją solidnym wątkiem fantastycznym. Współtworzą więc całość, ten motyw realistyczny, historyczny z nadprzyrodzonym, fantastycznym, magicznym i wypada to całkiem udanie. Nawet nieco „przegadane” fragmenty, kiedy scenarzysta, ustami bohaterów, dopowiada solidną porcję koniecznych dla objaśnienia fabuły faktów z obszaru historii i zasad świata przedstawionego nie wypadają najgorzej, choć zwykle to właśnie takie obszary okazują się bolączką fantasy jako gatunku.
Tutaj owszem, pojawiają się, ale zaimplementowane o tyle wprawnie, że nie uwierają nadmiernie, jednocześnie pozwalają zorientować się ostatecznie w całości świata przedstawionego.
Nie zapominajmy też, że nie brak tu akcji. Walki jest dużo, jest odpowiednio krwawa, bezpardonowa, autor scenariusza (a tym bardziej rysunków) niczego nie łagodzi, nie tonuje. Ówczesne czasy były okresem pełnym śmierci, cierpienia, rozpaczy i tak odmalowano go w scenariuszu. To świat barbarzyńców (po obydwu stronach wojennego sporu, bo ciężko usprawiedliwiać wyczyny pozornie bardziej cywilizowanych Rzymian). Świat, w którym kult siły i miecza świadczy o szansach przetrwania jednostki, ale i całych nacji. Przeżyją zwycięzcy, truchła pokonanych użyźnią ziemię, w którą zostaną wdeptane.

Pod względem graficznym także jest dobrze. Epicko – można by powiedzieć, bowiem kadry, w których Hirudiny manifestują swoją obecność w naszym świecie, doprawdy potrafią robić wrażenie. Zresztą, już początkowe sceny walk sugerują, że Lionel Marty nie bierze jeńców (w przenośni i dosłownie) nie szczędząc nam widoku rozłupywanych czaszek i odcinanych kończyn. Obraz ówczesnego pola walki śmierdzi krwią, potem i fekaliami, a oddanie tego na rysunku – choć nie było łatwym zadaniem – okazało się w zasięgu zdolności artysty. To naprawdę imponujący pokaz brutalnego realizmu barbarzyńskiej wojny.

„Cienie z Thule” to solidna opowieść spod znaku magii i miecza, doprawiona nieszablonowym ujęciem lovecraftowskiego horroru. Nie tylko dobrze rozpisana, ale też świetnie narysowana. Jeśli lubicie howardowskie fantasy o wojownikach – osiłkach machających wielgachnymi mieczami i walczących nie tylko z hordami ziemskich wrogów, ale i stworami z innych, mroczniejszych światów – bierzcie ten tom w ciemno. Nie zawiedziecie się!

Cienie z Thule

Nasza ocena: - 80%

80%

Scenariusz: Patrick Mallet. Rysunki: Lionel Marty. Tłumaczenie: Jakub Syty Wydawnictwo Lost In Time 2024

User Rating: Be the first one !

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

RIP, tom 6. Eugene: Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – siły zewnętrzne [recenzja]

Po dwóch i pół roku od wydania pierwszego tomu serii wreszcie dostajemy jej finał. Tytułową  …

Leave a Reply