Zmierzyć się z dziełem które zdążyło przejść już do panteonu sław kultury popularnej jak filmowe „Lśnienie”, to wyzwanie dla kogoś, nie przymierzając, z jajami. Na szczęście w Hollywood nie wszyscy przedstawiciele tego gatunku wymarli.
Decydując się na adaptację sequela, Mike Flanagan stanął przed zadaniem podwójnie trudnym: wszak trzeba było zadowolić zarówno niepocieszonego po Kubrickowym „Lśnieniu” Kinga, jak i fanów nieokiełznanego szaleństwa Jacka Nicholsona. Nadzieje co do jakości długo wyczekiwanej ekranowej wersji kontynuacji mogła dawać dotychczasowa filmografia Amerykanina, wśród której znalazły się już tak nietuzinkowe dzieła jak „Oculus”, czy Netflixowy „Nawiedzony Dom na Wzgórzu”. Flanagan jawił się dzięki temu jako jeden z tych młodych twórców przeżywającego renesans kina grozy, który nie boi się postawić na filmie autorskiego stempla – i nie inaczej jest z „Doktorem snem”, który miast skazania się na łatkę „Lśnienia 2”, zdaje się krzyczeć przez całe dwie i pół godziny filmowej taśmy: „mam własną tożsamość!”. No i tak, proszę państwa, „Doktor sen” prawdę rzecze.
Fabularnie dzieło Flanagana startuje w zasadzie w miejscu w którym zakończyło się „Lśnienie” – Wendy Torrance i mały Danny wiodą na pozór spokojne, choć w przypadku chłopca wciąż naznaczone traumą po wydarzeniach w hotelu Overlook życie. Całkiem ładnie zamknięty klamrą o próbie pokonania wewnętrznych upiorów prolog, to jednak ledwie wprawka do właściwej części filmu. Akcja całkiem szybko przeskakuje bowiem do czasów współczesnych – a tam, jak się okazuje, tak różowo jednak wcale nie jest – dorosłego już Danny’ego wciąż ścigają demony przeszłości, a on sam z wolna staje się wrakiem człowieka. Dopiero poznanie obdarzonej podobnymi, paranormalnymi zdolnościami nastoletniej Abry wymierzy bohaterowi solidnego kopniaka w cztery litery i zmusi do podniesienia się z kolan. Świat jest żarłocznym miejscem, a na niezwykłą dziewczynę właśnie rozpoczął polowanie głodny jej mocy Prawdziwy Węzeł, tajemniczy kult. Danny postanawia chronić ją za wszelką cenę – a przy okazji podjąć walkę z własną, wyjątkowo trudną przeszłością.
„Doktor sen” to dzieło na wskroś nietypowe – ba, można wręcz powiedzieć, że w wielu wypadkach nieprzystające do dzisiejszych standardów. Część z odstępstw od sztandarowych zagrywek kina gatunkowego wymusza już sam materiał źródłowy, bo mimo oczywistej spuścizny pozostawionej przez poprzednika, filmowy „Doktor sen” jest zupełnie odrębną historią – nawiązującą co prawda w znacznym stopniu do oryginału, ale skupioną na tych elementach, które niekoniecznie w dziele Kubricka odgrywały pierwszoplanową rolę. Cała reszta to już jednak, jak się zdaje autorski wkład Flanagana, tak charakterystyczny dla jego wcześniejszych dokonań – tu nie ma mowy o pośpiechu i szarży w stronę linii mety, a desperackie próby zaskoczenia odbiorcy wyskakującymi mu na twarz okropnościami, ustępują miejsca przeciągniętym kadrom i nieustannie sączącej się z ekranu, niepokojącej ścieżce dźwiękowej. Wszystko to współgra ze sobą w filmie Amerykanina tak dobrze, że praktycznie nie ma tu momentów wybijających z immersji, a widz powoli i metodycznie zostaje wciągany w ekranową rzeczywistość. Dość powiedzieć, że obok „Midsommar. W biały dzień”, to bodaj jedyny tegoroczny film który zdołał sprawić, że zwyczajnie zapomniałem o istnieniu świata innego niż ten, który widzę na ekranie. I podobnie jak obraz Ariego Astera wymyka się ze sztywnych ram gatunku, tak i równie ciężko określić „Doktora…” jako typowego przedstawiciela współczesnego, głównonurtowego horroru – z tej perspektywy, to bardziej mroczny realizm magiczny z jego elementami, nakręcony wedle prawideł starej szkoły.
Równie niestandardowe jest podejście filmu w materii ilości czasu poświęconego czarnym charakterom. Bez większej przesady można stwierdzić, że członków skupionych wokół Rose grupy, widzimy przez niemal połowę seansu. Jest to strzał w dziesiątkę – nie dość, że sami w sobie są intrygujący, to jeszcze otrzymujemy tak rzadką w dzisiejszych filmach grozy szansę poznania ich motywacji. I nawet jeśli z ich metodami trudno będzie się nam pogodzić, możliwość zrozumienia antagonistów, zamiast wyświechtanego „jestem zły… bo jestem zły” jest zdecydowanym powiewem świeżości w gatunku. Dodajmy do tego absolutnie kradnącą każdą scenę (i to na tle całej – bez wyjątku bardzo dobrej obsady), magnetyczną Rebeccę Ferguson w roli Rose Kapelusz, a będziemy mieli obraz, do którego choćby tylko z tego jednego powodu warto będzie wracać po latach – może i nie do końca doskonały, szczególnie przez pryzmat nieco odstającego od precyzyjnie skrojonej pozostałej części filmu, nastawionemu generowanie większej ilości decybeli aktu finałowego, ale mający w sobie wystarczająco wiele momentów ocierających się o wielkość, by zakorzenić się w wyobraźni na stałe.
Czy jednak tak rzeczywiście się stanie? Snucie teorii o szansach (czy też ich braku) „Doktora Sna” na status dzieła otoczonego takim kultem jak „Lśnienie”, wydaje mi się w tym momencie cokolwiek niesprawiedliwe – wszak film Kubricka, na zbudowanie bazy wiernych wyznawców miał całe dekady. Dość napisać jednak, że mierząc się z legendą, „Doktor Sen” stoi pewnie na własnych fundamentach. A to już wystarczająco wiele, by móc powiedzieć, że mamy do czynienia z bardzo dobrym kawałkiem sztuki.
Foto © Warner Bros Polska
Doktor sen
Nasza ocena: - 80%
80%
Reżyseria: Mike Flanagan. Obsada: Ewan McGregor, Rebecca Ferguson, Cliff Curtis i inni.