Olbrzymi album z przygodami Doktora Strange’a to podwójna uczta. Po pierwsze dostarcza wspaniałych wizualnych przeżyć, których doznajemy za sprawą Steve’a Ditko, jednego z najbardziej wpływowych komiksowych rysowników. Po drugie i raczej niespodziewane, autentycznie cieszy spójnym i z biegiem czasu coraz bardziej wciągającym scenariuszem Stana Lee.
Po dwóch albumach w powiększonym formacie z klasyką Marvela, dzięki którym mogliśmy podziwiać prace Jacka Kirby’ego (“Przedwieczni”) i Jona J. Mutha i Kenta Williamsa (“Havok i Wolverine. Stopiony”), przyszedł czas na coś naprawdę wyjątkowego. Album “Doktor Strange” zawiera komplet pierwszych przygód marvelowskiego maga, którego Stan Lee i Steve Ditko powołali do życia szmat czasu temu, w 1963 roku. To okres, w którym Lee powołał do życia takich superbohaterów jak członkowie Fantastycznej Czwórki, Hulk, Thor i Spider-Man i jednocześnie na zawsze odmienił oblicze superbohaterskich komiksów.
Ostatnia z wymienionych postaci, czyli ukochany przez fanów Pajączek, razem z Doktorem Strangem jest wspólnym projektem Stana Lee i Steve’a Ditko. Marvelowski rysownik tchnął iskrę życia w obu superbohaterów i na zawsze utrwalił ich kanoniczny wygląd, a jego plansze z przygodami Spider-Mana wprost tętniły życiem, rozpalając wyobraźnię młodocianych czytelników. Co ciekawe, dynamiczne plansze z przygodami Doktora Strange’a trafiły w równym stopniu w gusta starszych czytelników, szczególnie amerykańskich studentów, którzy w czasach Flower Power znaleźli w świecie marvelowskiego maga pokrewne im fluidy.
Wszystko za sprawą często psychodelicznych w estetyce rysunków Ditko, który wysyłał Strange do “Nienazwanej krainy poza czasem” i w inne fantasmagoryczne, często surrealistyczne z wyglądu miejscówki, wyraźnie inspirując się malarstwem Salvadora Daliego. Jednak zainteresowanie przygodami doktora bardziej dorośli czytelnicy zawdzięczają również w dużym stopniu Stanowi Lee, który nasycił fabuły mistycznymi odniesieniami i wrzucił do chmurek dialogowych tajemniczo brzmiące, magiczne neologizmy własnego pomysłu, co nie przeszkodziło czytelnikom i krytykom doszukiwać się w nich odniesień do kulturowego dziedzictwa ze sfery przeróżnych mitologii.
Mimo tych mistycznych inklinacji, “Doktor Strange” to wciąż komiks rozrywkowy, proponujący czytelnikowi dziejące się w niezwykłym tempie szalone przygody marvelowskiego maga. Porównując pierwsze zeszyty “Doktora Strange’a” choćby z zawartym w “X-Men. Wielki Projekt” pierwszym zeszytem z przygodami mutantów wyraźnie jednak czuć, że w przypadku postaci maga Stan Lee miał od początku większe ambicje, które udanie przeniósł na długi, pierwszy cykl z jego przygodami. Być może fakt, że kolejne odcinki ukazywały się w serii “Strange Tales” jako rodzaj dodatku (a zatem nieobecnego w formie okładkowej ilustracji) wpłynął pozytywnie na fabułę.
Odcinki początkowo miały po osiem stron, potem dochodziły do objętości dziesięciu stron, ale nigdy więcej. Fabuła musiała być więc odpowiednio skondensowana i dzięki temu, czytając współcześnie ten komiks nie zdążymy się znużyć, ani zniecierpliwić, jak to często bywa w przypadku superbohaterskiej klasyki z tamtego okresu. Kilkanaście pierwszych zeszytów to rodzaj rozpoznania pola i możliwości, jakie daje nowy bohater, nawet jego geneza pojawia się dopiero w piątym odcinku serii. Jednak wyraźnie widać, z jaką konsekwencją konstytuuje się na naszych oczach cała mitologia tej postaci i jej świata przedstawionego, a sam klasyczny wizerunek Doktora przetrwał w zasadzie do naszych czasów zarówno w komiksach jak i w filmach. W pierwszym cyklu pojawiają się również najważniejsi przeciwnicy doktora, czyli baron Mordo, Dormammu i pokazujący się już w pierwszym odcinku Nightmare. Ten ostatni ma wygląd, który mógł zresztą zainspirować wizerunek Morfeusza-Sandmana z DC Comics, razem z jego domeną Snu pełną fantasmagorycznych obrazów, w tworzeniu których w “Doktorze Strange” lubował się Steve Ditko.
Od zeszytu “Strange Tales” z numerem sto trzydzieści Stan Lee złapał już pełny wiatr w żagle (czasem oddając możliwość pracy nad scenariuszem innym twórcom) i nagle opowieść wskoczyła na nowy poziom. Kiedy wszystkie pionki są już rozstawione na szachownicy otrzymujemy ciągłą, spójną historię z przewodnim wątkiem (tajemnica Wieczności), na której rozwiązanie trzeba czekać cierpliwie przez wiele odcinków. Wieczność to z pewnością jeden z najbardziej oryginalnych konceptów graficznych w wykonaniu marvelowskiego ilustratora i przy niej już nie dziwi, że twórczość Ditko mogła swoją estetyczną stroną zafascynować amerykańskich studentów.
Ten pierwszy run “Doktora Strange”a to także wyjątkowa okazja, by przyswoić sobie w czasie długiego, czytelniczego maratonu historię marvelowskiego superbohatera w jednej, olbrzymiej pigułce. Taka możliwość na naszym rynku nie zdarza się często, dotychczas bardziej były to wyjątki w postaci poszczególnych tomów komiksowych kolekcji Hachette, a wcześniej w ramach trudno już dostępnych, czarno-białych “Essentiali”. I ta wielka, ważąca trzy i pół kilo cegła wydana w ramach serii Marvel Limited robi świetną robotę i daje całkiem nową perspektywę na wczesną marvelowską klasykę. Przestaje już być jedynie śmieszna, toporna i ciężko przyswajalna. Zamiast tego nie tylko cieszy oczy, ale wzbudza podziw kompleksową wizją postaci i jej świata przedstawionego, wizją która ma wciąż bezustanny wpływ na pojawiające się współcześnie dzieła z Doktorem Strange’m w roli głównej. Po tej dawce nieco innych, bo stojących gdzieś na uboczu marvelowskiego uniwersum magicznych przygód, ma się ochotę na więcej klasyki z Domu Pomysłów i to najlepiej w dokładnie takim, potężnym wydaniu (oczywiście są też materiały dodatkowe). Czekamy zatem na dalsze albumy z klasyką Marvela z Egmontu.
Doktor Strange
Nasza ocena: - 80%
80%
Scenariusz: Stan Lee. Rysunki: Steve Ditko. Tłumaczenie: Marek Starosta. Egmont 2021