Gorący temat

Hellblazer, tom 2 – wytrawny oldskul [recenzja]

W drugim tomie “Hellblazera”, Jamie Delano pozostając polityczno-społecznie zaangażowanym autorem łapie już pełny wiatr w żagle i zaczyna eksperymentować z formułą opowieści o Johnie Constantinie. Po lekturze tego albumu można nawet rzec, że późniejsi twórcy dzięki ogromnemu wkładowi Delano może nie tyle mogli już jedynie odcinać kupony, co po  prostu dostali wyjątkową bazę do tworzenia własnych historii.

Pierwszy tom “Hellblazera” wrzucał i bohatera i samych czytelników na dość głęboką wodę. Delano zaczynał swoją historię od środka, z sumieniem Johna obciążonym śmiercią przyjaciół i przyczyniającym się do tragicznego końca następnego z nich. Kolejne szczegóły, głownie z przeszłości londyńskiego maga scenarzysta odsłaniał stopniowo, kierując fabułę do punktu zwrotnego, czyli wydarzeń w Newcastle. To wtedy młoda Astra stała się ofiarą demona Nergala, a sam John na długi czas wylądował w szpitalu psychiatrycznym. O niekontrolowanym szaleństwie Constantina opowiada pierwszy rozdział drugiego tomu ze scenariuszem Delano, który jest jedną wielką fantasmagorią dotycząca wyborów bohatera, ubraną w szaty historyczno-magicznej opowieści z Merlinem w roli narratora. 

O tym co scenarzysta tam nawyprawiał i w jak niecodzienny sposób grzebał w głowie Johna warto przekonać się samemu, ale trzeba wiedzieć jedno – nie jest to łatwa lektura, przynajmniej w porównaniu do tego, co proponowali później Ennis, czy Azzarello. Delano nie idzie na skróty, nie zamierza iść na łatwiznę, a nawet więcej –  w przypadku tego właśnie twórcy czuć,  że “Hellblazer” to dla niego rodzaj misji, podczas której kreśli metaforyczny obraz końcówki lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, w której zarówno WIelka Brytania, jak i USA wyglądają niczym krainy z opresyjnego koszmaru. 

Ameryce dostaje się szczególnie w drugiej opowieści, czyli niezwykłej pod względem wizualnym “Horrorystce”. Nieczęsto mamy okazję oglądać w polskich wydaniach komiksów prace Davida LLoyda, którego znamy głównie z “V jak Vendetta”, a właśnie on uczynił kolejną opowieść z tego tomu tak niezwykłą za sprawą swoich rysunków. „Horrorystka” to niewątpliwie jedna z najcięższych opowieści z Johnem Constantinem, pełna klimatu beznadziei i tak sugestywnie operująca podświadomymi lękami bohaterów, wyciąganymi na wierzch przez tytułową bohaterkę o wielkich, bezdennych oczach, że czytelnik razem z Johnem Constantinem czują się wobec tej mocy zwyczajnie bezbronni. Ponownie, nie jest to łatwa i przyjemna lektura, a sam Constantine mało przypomina w niej wyszczekanego  maga z dopiero nadchodzących opowieści Ennisa czy Azzarello. Również sam styl Delano jest tu przyciężki, jakby wyjęty wprost z ambitnej literatury pięknej i niebezpiecznie balansujący na  granicy pretensjonalności. To wspólna cecha ówczesnych, brytyjskich komiksiarzy, na czele z Alanem Moorem, którzy także za sprawą używanego języka zamierzali wynieść sztukę komiksową na wyżyny. Udawało się, jeśli w parze był rysownik pokroju LLoyda, czy Gibbonsa, w przeciwnym razie mógł powstać ciężkostrawny rysunkowo oldskul, od którego kiedyś zaczynali wszyscy, Sienkiewicz, Mignola, czy Mark Buckingham, którego rysunki możemy zobaczyć w głównym daniu drugiego tomu “Hellblazera”, czyli w “Maszynie Strachu”.

Ta długa, mroczna opowieść to jedna z najważniejszych historii z Johnem Constantinem, penetrująca rejony horroru socjologicznego z różnymi domieszkami (choćby paranoiczna opowieść szpiegowska), które wspólnie tworzą gęstą od znaczeń (a czasami też od wspomnianej już pretensjonalności) przypowieść o kondensacji i następnie eskalacji ludzkich strachów. To tak dziwaczny konglomerat emocji i treści, że “Hellblazer” od późniejszych twórców wydaje się mieć przy dokonaniach Delano fabuły proste jak drut. I dlatego też Delano i jego pierwsze historie z “Hellblazera” są tak niezwykłe – doceniamy je poprzez kontrast do tego, co potem tworzyli Ennis i spółka, którzy już dobrze wiedzieli że trzeba obedrzeć Constantine’a z tego nimbu górnolotności i sprowadzić serię na prosto wytyczoną ścieżkę. 

Delano jednak uparcie (i dobrze) wiedzie swojego bohatera krętą drogą do celu, a sam cel w finale “Maszyny Strachu” w jakiś jedyny w swoim rodzaju sposób rozmywa się. Spragnieni puenty czujemy się z lekka oszukani, ale może tak miało być, może mieliśmy pozostać po tej opowieści z uczuciem niedostatku, podczas gdy Delano  na sam koniec wpływa na wody, które już są nam dużo bardziej znane i przyjazne. Dwie historie, “Przerysowany” i “Domator”, połączone osobą Jerry’ego O’Flynna, jednego z najbardziej niezwykłych epizodycznych bohaterów w tej serii, to już  krótsze, jednozeszytowe opowieści. Pierwsza jest na swój sposób komiczny i niespodziewana, dzięki czemu stanowi długo wyczekiwane przez czytelnika, swobodne wypuszczenie powietrze z napompowanego wcześniej balonu metaforycznych okropieństw. Druga zaś to już świetna opowieść grozy z rodzaju tych, które potem fundował czytelnikom w jednozeszytowych dawkach Warren Ellis. Taka, po lekturze której przechodzi przez nasze ciało niepokojący dreszcz, wraz ze zrozumieniem, że na przebieg niektórych wydarzeń i ich skutki po prostu nie mamy wpływu. Co więcej, nie ma na nie wpływu sam John Constantine, bo przecież nie zawsze jest w stanie pojawić się tam gdzie powinien, żeby móc je powstrzymać.

Hellblazer, tom 2. Jamie Delano

Nasza ocena: - 85%

85%

Scenariusz: Jamie Delano. Rysunki: Mark Buckingham, David Lloyd i inni. Tłumaczenie: Jacek Żuławnik. Egmont 2021

User Rating: Be the first one !

Tomasz Miecznikowski

Filmoznawca z wykształcenia. Nałogowy pochłaniacz seriali. Kocha twórczość Stephena Kinga i wielbi geniusz Alana Moore'a. Pisał artykuły do "Nowej Fantastyki" i Instytutu Książki, jego teksty i recenzje ukazują się na portalach fantastyka.pl i naekranie.pl. Wyróżniony przez użytkowników fantastyka.pl za najlepszy tekst publicystyczny 2013 roku.

Zobacz także

Siberia 56. Wydanie zbiorcze – kosmiczny strach w okowach lodu [recenzja]

Christophe Bec to scenarzysta znany w Polsce choćby z interesującej serii „Mroczna otchłań”, czy – …

Leave a Reply