Gorący temat

Horror bękartem polskiej literatury

Horror nie ma w Polsce łatwo. Nie, żeby gdziekolwiek ten specyficzny gatunek był szczególnie szanowany, ale niechęć mainstreamu do horroru nad Wisłą ma rozmiar wyjątkowy, wyróżniający się nawet na tle światowym. Szukając przyczyn tego stanu rzeczy sięgnąć trzeba do samego początku – do momentu, w którym horror rodził się jako odrębny artystyczny gatunek narracyjny (dla czystości przekazu odpuśćmy sobie elementy grozy zawarte w baśniach czy mitach).

Rozumiana współcześnie groza wkroczyła na salony światowe wraz z przełomem wieków XVIII (literatura gotycka) i XIX wiecznym romantyzmem. Ten okres przyniósł ze sobą do literatury duchy, upiory, widma z legend ludowych. To wtedy Lewis napisał „Mnicha”. Polidori „Wampira”, Shelley „Frankensteina”, a Maturin „Melmotha Wędrowca”. W romantyzmie rozbłysła gwiazda amerykańskiego nowelisty E. A. Poego, pisali swe dzieła Hawthorne, Irving, Hoffman, Le Fanu, Gautier czy Merimee. Elementy grozy znajdowały się w ogromnej ilości powstających wówczas dzieł literackich

Polska na początku nie odbiegała istotnie od światowych standardów. Józef Ossoliński napisał zbiór nowel „niesamowitych” „Wieczory Badeńskie”. „Ballady i Romanse” czy „Dziady” Cz. II i IV Mickiewicza (a także niektóre dramaty Słowackiego) również zawierają w sobie sporo elementów horroru. Kres jednak romantycznym strachom literackim położyło… Powstanie Listopadowe. W jego konsekwencji polscy pisarze poczuli się sumieniem narodu, a swe pióra oddali w służbę uniesieniom patriotycznym. Ot, czasami jakiś arystokrata w chwili wolnej, dla zabawy napisał sobie opowiadanko „niesamowite” („Ja Gorę” Rzewuskiego, „Narożna Kamienica” Korzeniowskiego), ale co do zasady romantyczne duchy zostały z krajowej literatury wygnane.

Sytuację zmienił przełom wieków XIX i XX i dominujące wtedy w świecie prądy duchowe i  kulturowe, które przyniosły prawdziwy rozkwit wszelkiej maści niesamowitości. W USA piszą swe opowiadania Bierce, Wharton, Chambers, Lovecraft. W Anglii M.R. James, Blackwood, Machen, Benson. W Europie de Maupassant, Ewers, Strobl (całą anglojęzyczną prozę tej epoki świetnie reprezentuje Biblioteka Grozy C&T).

W Polsce elementy nadprzyrodzone, niesamowite do literatury wprowadziła Młoda Polska. Taki ton występuje w ówczesnej poezji Kasprowicza, Micińskiego (swoisty hołd po latach oddadzą im polscy twórcy metalowi – Roman Kostrzewski czy Adam Nergal Darski, używając fragmentów mrocznej poezji w swych tekstach), dramatach Wyspiańskego, twórczości Przybyszewskiego.

Odzyskanie niepodległości przyniosło w tej mierze prawie całkowitą normalizację. Polscy autorzy zaczęli chętnie sięgać po fantastykę „nienaukową”, często tożsamą z grozą. (Solidny wybór twórczości z tego okresu zawiera sześciotomowa, wydana jeszcze w latach 80. antologia „Polska Nowela Fantastyczna”). Przede wszystkim zaś w okresie tym tworzy pierwszy krajowy geniusz gatunku – Stefan Grabiński.

Wszystko jednak runęło z hukiem po drugiej wojnie światowej. Panujący w Polsce przez 45 lat realny socjalizm nie poważał, delikatnie rzecz ujmując, fantastyki nienaukowej. Pomijając już ciemności ery socrealizmu, przez prawie cały PRL „horror” był traktowany jak rozrywka niegodna nowoczesnego człowieka kulturalnego. Literatura grozy nie była wydawana, nie była promowana, była uznawana za mało poważne hobby, przeciwnie do twardej sci-fi, która kanalizować miała marzenia ludzi o szczęśliwej przyszłości w komunistycznym raju i zachęcać młodzież do rozwijania pasji technicznych.

Warto wspomnieć, że w PRL-u działali „hobbyści” niesamowitości, którzy, na miarę możliwości starali się popularyzować horror. Takim popularyzatorem był np. Krzysztof Teodor Toeplitz, jeszcze w latach 60. odpowiedzialny za scenariusze do serialu tv (i samo jego powstanie) „Opowieści niezwykłe” (ekranizacje klasycznych opowiadań niesamowitych, m.in. Grabińskiego), a także redaktor chyba jedynej antologii powstałych w PRL opowiadań niesamowitych „Opowieści z dreszczykiem”. Zasługi na tym polu miał również sam Stanisław Lem, firmujący dość efemeryczną serię wydawniczą „Stanisław Lem poleca”, w ramach której wydane zostały zbiory opowiadań Grabińskiego czy M. R. Jamesa. „Horror” literacki wydawany był jedynie jako wartościowy historycznie element dziedzictwa kulturowego. Tutaj wspomnieć można tzw. „białą serię gotycką” krakowskiego Wydawnictwa Literackiego (m.in. Walpole, Radcliffe, Bierce, Le Fanu, de la Mare, Poe, Gautier) czy też tzw. „Biblioteka Grozy” PIW – specjalizująca się w „narodowych” antologiach grozy (m.in. francuska, rosyjska, niemiecka, japońska czy niderlandzka). Poważnie „nowoczesną” grozę uprawiać można było jedynie pod przykrywką – tak postępował np. Stanisław Lem, pisząc swe rewelacyjne, pełne niesamowitości opowiadania (m.in. „Opowieści o pilocie Pirxie”, „Maska”) czy zawierające oczywiste elementy grozy i horroru powieści – „Śledztwo”, „Niezwyciężony” czy (creme de la creme) „Solaris”.

Inną metodą „ukrywania grozy” było funkcjonowanie na obrzeżach literackiego mainstreamu. Tak pisał swe, zawierające silny element weirdowy, powieści Kazimierz Truchanowski (np. „Totenhorn”), tak działał Henryk Vogler (rewelacyjne, dziś niesłusznie zapomniane „Opowieści fantastyczne”). Horror rozrywkowy, komercyjny, był prawie nieobecny. Sytuacja lekko zmieniała się pod koniec lat 80., kiedy to po estetykę horroru (wciąż jednak wyłącznie jako stylizację) sięgnął znany twórca kryminałów milicyjnych Jerzy Siewierski („Sześć Barw Grozy”, „Przeraźliwy Chłód”).

Na takim tle eksplodował wolny rynek przełomu lat 80. i 90. W końcu nikt nikomu nie starał się kształtować gustów ani niczego nie narzucać. Horror, reprezentowany przez krzykliwe, kolorowe, w świadomie złym guście campowe okładki, zagościł na stołach i stolikach księgarni czy ulicznych bukinistów. Guy N. Smith, Masterton, Herbert, King, Koontz, Barker, Saul – naraz pojawiło się wszystko. Czytelnicy przez chwilę jakby zapomnieli, w ramach odczucia pełnej swobody, o narzucanych latami konwenansach i odczuciach.

Ale ożywienie było chwilowe… Wkrótce nakłady zaczęły lecieć na łeb, na szyję, a ludzie kupowali grozy mniej i mniej. Znane są opinie, że to fatalny poziom literacki grozowej rewolucji (z naczelnym tu przykładem prozy Guy N. Smitha) spowodował „niechęć wydawców” do horroru. To jednak nieprawda. To, po krótkiej chwili, do głosu doszła polska norma kulturowa, która słowo „horror” uważa za coś wstydliwego, godnego ukrycia, wręcz synonim złego smaku. Takie nastawienie owocuje potem charakterystycznym dla naszego kraju nazewnictwem – kiedykolwiek jakiś horror osiąga niewątpliwy poziom artystyczny, nazywany zaczyna być „thrillerem” (horror przecież z samej swej definicji nie może być niczym dobrym). W taki sposób „thrillerami” stały się „Psychoza”, „Milczenie Owiec”, „Dziecko Rosemary”, czy „Lśnienie”.

Powyższe nastawienie spowodowało, że lata 90. były dla rodzimych autorów bardzo niewdzięczne. Polska groza w tym okresie prawie że nie istniała – poszczególne tytuły wydawane były sporadycznie, często dość przypadkowo. Warto tu wspomnieć tom świetnych opowiadań Tadeusza Oszubskiego „Drapieżnik”, czy rewelacyjne weirdowe powieści Małgorzaty Saramonowicz („Siostra”, „Lustra”, „Sanatorium”). W kategorii grozy traktowany był też tom Grzędowicza „Księga Jesiennych Demonów”. Stopniowo jednak do głosu dochodzić zaczęli ci młodzi twórcy – „uczniowie” Kinga, Koontza, czy Mastertona, którzy swego czasu namiętnie rzucili się na produkty boomu grozowego z początku lat 90. Kariery literackie rozpoczęli m.in. Orbitowski, Paliński, Małecki. Coraz więcej opowiadań wychodziło w ramach czasopism fantastycznych. Zaczęły się też mnożyć rozliczne antologie. Młodzi autorzy tworzyli, publikowali, zdobywali niezbędne doświadczenie i pracowali nad stylem. Druga dekada XXI wieku to już prawdziwy wysyp – coś, co można nazwać „złotym wiekiem polskiej grozy”. Samych antologii zostało wydanych dobrze ponad 30. Pełnowymiarowych książek dobre kilka setek. Są autorzy wyspecjalizowani w gatunku, z dziesiątkami publikacji. Obok wspomnianych Orbitowskiego czy Palińskiego przywołać można np. Stefana Dardę, Piotra Kulpę, Kazimierza Kyrcza, Dawida Kaina, Roberta Cichowlasa, Łukasza Radeckiego, Łukasza Henela. Mnóstwo jest też debiutantów, z jedną, dwoma książkami na koncie, których kolejne tytuły pokażą kierunek rozwoju.

Jak wygląda ta młoda polska groza? Dominuje nurt „kingowsko-mastertonowski” (twórcy chętnie powołują się na te właśnie nazwiska jako główną inspirację). Tak pisał Orbitowski, tak pisze Darda czy Paliński. Część z nich emigruje trwale do mainstreamu (wspomniani Orbit czy Małecki), część realizuje się również tworząc duszne dreszczowce czy kryminały.

Odrębną grupę stanowią „weirdowcy” (lwia ich część związana jest z portalem pessimus.pl). Ich niekoronowaną gwiazdą jest wspaniały Wojciech Gunia, którego zbiór „Powrót” czy powieść „Nie Ma Wędrowca” to instant classics nowego polskiego weird fiction. W tej grupie piszą też autorzy wydawani w ramach Biblioteki Okolicy Strachu (tzw. BOLS) – Damian Zdanowicz, Agnieszka Kwiatkowska czy Krzysztof Maciejewski.

Trzeci nurt w końcu to często „ekstremiści”. Chętniej jako wzór swych inspiracji wymieniający takich mistrzów jak Clive Barker, Edward Lee, Jack Ketchum czy niegdysiejsze gwiazdy pulpy – Guy N. Smith i Graham Masterton (ten w swych bardziej pulpowych wcieleniach). Warto tutaj przywołać dwa undergroundowe wydawnictwa promujące ów nurt – Dom Horroru i Phantom Books.

Generalnie, patrząc na ilość wydawanych pozycji, jesteśmy zdecydowanie w „złotym wieku” polskiej grozy. Wychowani na boomie lat 90. autorzy piszą dużo i chętnie. Niestety, ogólne nastawienie społeczne wobec horroru nie ulega nadzwyczajnej zmianie. To wciąż dość hermetyczne getto. Ilość wydawanych tytułów ma się nijak do, często mikroskopijnych, nakładów. W ogóle można odnieść wrażenie, że tyle samo ludzi w Polsce pisze grozę (ewentualnie pisze o grozie), co ją czyta. Raczej niemożliwe jest utrzymywanie się wyłącznie z pisania tego typu literatury.

Ale cóż, mówi się trudno i kocha się dalej – wypada się cieszyć z dużej ilości materiału do czytania, życzyć twórcom wytrwałości, i jak najlepszych pomysłów, wydawcom rosnącej popularności i dochodów. Im więcej tytułów powstaje, tym większe prawdopodobieństwo, że znajdą się wśród nich prawdziwe perły – pozycje wspaniałe i znaczące w skali również międzynarodowej.

Photo © Alexas_Fotos/Pixabay

Rafał Gluchowski

Ślązak rodem z Pszczyny. Zawodowo prawnik dużej międzynarodowej korporacji, prywatnie fan fantasy, heavy metalu a przede wszystkim horroru. Przez pewien czas marzył o karierze pisarskiej, ale stwierdziwszy, że brak mu odpowiedniej dozy talentu skoncentrował się na publicystyce. Uwielbia grozę klasyczną - od Poego do Lovecrafta, nabożnie czci twórczość Thomasa Ligottiego, ale najbardziej lubi „złotą erę horroru” - drapieżne, kolorowe paperbacki wydawane w latach 70tych 80tych. Dumny członek Oficjalnego Fan Clubu Guya N. Smitha , samozwańczy znawca i żarliwy obrońca dobrego imienia jego prozy (dla tego powodu zwany czasem „ajatollahem pulpy”) Poza literaturą lubi też horror filmowy. Pasjonat europejskiego kina gatunkowego (tzw. Euro Cultu, czy też, jak mówią złośliwi, Euro Trashu), ze szczególnym uwzględnieniem włoskiego giallo.

Zobacz także

Patoliteratura, czyli co łączy Maxa Czornyja z Blanką Lipińską

Max Czornyj zamieszczonym w social mediach zdjęciem – na którym pozuje upodabniając się do niesławnego …

Leave a Reply