W potężnym, kwietniowym pakiecie Egmontu obfitującym w takie hity jak “Punisher” ze scenariuszem Jasona Aarona, czy trzeci tom “Daredevila” Franka Millera, zapewne nie wszyscy zwrócą uwagę na niewiele im mówiący tytuł, czyli “Indyjską Włóczęgę”. A byłby to duży błąd, ponieważ wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z komiksem roku.
Okładka z portretem mężczyzny o zawadiackim uśmiechu nie mówi nam w zasadzie nic. Konsternację wzbudza to, co następuje po wyróżnionym złotymi literami tytule, czyli zaczynające się od słowa “lub” jego długie dopełnienie, w którym najbardziej rzuca się w oczy fraza o drugiej części, którą ma być „Indyjska włóczęga” – dosyć zaskakujący zabieg. Dodatkowych wskazówek na temat fabuły dostarcza slogan, pod którym “Indyjska włóczęga” jest reklamowana – łotrzykowska powieść graficzna. Dla komiksowych wyjadaczy najważniejsze na okładce będzie jednak jedno z wyróżnionych nazwisk – Guarnido – bo przecież mamy do czynienia z autorem rysunków do “Blacksada”, co samo w sobie stanowi solidną wartość dodaną i powinno zachęcić choćby do przekartkowania komiksu. Tylko kto teraz, w czasach pandemii ma realną możliwość przekartkowania? Zamawiać zatem w ciemno? Otóż tak, do czego recenzja ta ma za zadanie dodatkowo zachęcić.
Powiem jedno – kiedy dostajemy już album do rąk, nawet jeszcze przed rozpoczęciem lektury buzia nie wiedzieć czemu, sama nam się do niego śmieje. To cegiełka bardzo solidnych rozmiarów, której estetyczny urok nie jest tak dobrze odczuwalny przy oglądaniu okładki przykładowych planszach w Internecie. W naturalnych rozmiarach albumu większą sympatię budzi też portret głównego bohatera komiksu, który zaskakuje połączeniem klasycznie barokowej stylizacji z komiksowym, po części nawet cartoowym charakterem fizys Pablosa. Malarskość tej wizji jest zresztą niezwykle istotna dla fabuły komiksu rozpoczynającej się od prologu na dworze ówczesnego hiszpańskiego króla, Filipa IV, przedstawiającego sceny inspirowane jednym z najbardziej rozpoznawalnych malowideł w historii sztuki. Prolog ma jednak tylko dwie plansze i szybko o nim zapominamy, ponieważ natychmiast wrzucani jesteśmy w wir niezwykłej przygody, czyli tytułowej “Indyjskiej włóczęgi”.
Od razu wyjaśnijmy pierwszą zmyłkę twórców oraz kwestię drugiej części, o której jesteśmy informowani na okładce. “Indyjska Włóczęga” w rzeczywistości rozgrywa się bowiem w Ameryce, którą po odkryciu zwano przecież Indiami, tak samo jak Indianami zostali nazwani jej rdzenni mieszkańcy. Poza tym komiks rzeczywiście jest kontynuacją siedemnastowiecznej powieści łotrzykowskiej autorstwa Francesco de Quevodo Villegasa zatytułowanej “Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos”, który kończyła się frazą o wyruszeniu bohatera w podróż do Indii w poszukiwaniu odmiany losu. Mamy zatem naprawdę niecodzienne połączenie, w którym we współczesnym komiksie kontynuowana jest opowieść sprzed setek lat. I to kontynuowana w taki sposób, który wzbudza autentyczny, czytelniczy zachwyt. I nie chodzi bynajmniej jedynie o jej fabularną stronę, ale o nałożeniu się na tę opowieść wielu elementów, które tworzą z niej komiksowe arcydzieło w niezwykły sposób prowadzące z czytelnikiem estetyczną, wyrafinowaną grę i przy okazji w prawdziwie elegancki sposób wodzące go za nos.
Łotrzykowską opowieścią jest bowiem “Indyjska włóczęga” na pierwszym planie i przede wszystkim w jej pierwszym, długim rozdziale, w którym Pablos opowiada koleje swojego losu prowadzącego go aż do mitycznego Eldorado. Mimo ewidentnych wad narratora, jesteśmy w stanie podczas tej opowieści bezwiednie się z nim utożsamiać, zwłaszcza że los przez całe życie był dla niego mało łaskawy. Podczas podróży Pablosa przez Amerykę, a także w wielu wspominkach, które dotyczą powieściowej odsłony tej historii bohater kreśli przed nami obraz niesprawiedliwego świata, pełnego klasowych i rasowych podziałów, w którym człowiek tak mało znaczący jak on sam żyje na granicy przetrwania. Tak zbudowana więź między nami a Pablosem trwa do końca pierwszego rozdziału, by w kolejnym twórcy postawili nagle całą historię na głowie. A w jeszcze kolejnym, finałowym, podsumowali ją w sposób, którego raczej żaden z czytelników nie był w stanie przewidzieć. Zaś po przestudiowaniu ostatniej planszy albumu wiemy doskonale, że “Indyjska Włóczęga” jest czymś znacznie więcej, niż tylko łotrzykowską powieścią graficzną. Jest komiksem, do którego jak ulał pasuje przedrostek “meta”, tak jak o samym Pablosie w pewnym momencie wykrzykuje ktoś jako o “metaszubrawcu”.
Mówienie więcej na temat fabuły za bardzo wkracza na teren niechcianych spolierów, problem w tym, że bez spoilerów nie jest prosto uzasadniać wielkość tego dzieła. Powiedzmy zatem, że “Indyjska włóczęga” nie tyle czerpie z tradycji siedemnastowiecznego malarstwa i powieści, co współgra z nimi na równych, metaestetycznych zasadach. W bardzo sużym stopniu jest hołdem i nawiązaniem do życiorysu i malarstwa Diego Velazqueza wraz z okładkową grafiką, która jest przeróbką autoportretów artysty. Dużo bierze również z “Don Kichote’a” Cervantesa, czerpiąc z tego wiekopomnego dzieła inspiracje służące fabularnym rozwiązaniom ponownie na intertekstualnym poziomie. Jako kontynuacja robi podobną robotę, którą poczynił kiedyś Dan Simmons w znakomitym “Droodzie”, będącym swego rodzaju rozwinięciem historii z ostatniej, niedokończonej powieści Charlesa Dickensa. A jeśli kogoś nadal nie przekonują te nawiązania do klasyki, niech wie, że odnajdziemy tu motywy, dzięki którym renomę i sławę zdobyły filmowy “Parasite”, czy serialowy “Better Call Saul”. Zadziwiająca siatka inspiracji, nieprawdaż?
“Prawda” to zresztą słowo klucz dla “Indyjskiej Włóczęgi”. Twórcy szukają jej poza ramami słynnych malowideł Velazqueza, pomiędzy potokiem słów Pablosa i obrazów, którymi zalewa nas w tej opowieści Juan Guarnido osiągając twórcze apogeum w bez dialogowych scenach z wyprawy do Eldorado, aż dochodzimy w końcu do jej przewrotnego oblicza, w którym przestajemy odróżniać prawdę od iluzji. Ale również przypadkowość i predestynacja łączą się tu w niezwykłym tańcu, którego wirowy ruch powoduje, że dwa przeciwstawne zjawiska zacierają się w sobie w ten sposób, jak czasem zacierają się nasze wspomnienia, które w momencie porównywnania ich ze wspomnieniami drugiej osoby, wydają się być całkowicie od nich odmienne.
Podsumowując – dostajemy scenariuszowy, wielopiętrowy majstersztyk Alaina Ayrolesa posiadający jeszcze więcej fascynujących odniesień niż tu przytoczonych oraz wizualną ucztę Juanjo Guarnido, która mami – tak, to najlepsze słowa na jej określenie – niezwykłymi obrazami. Dzieło, w którym w jakiś przewrotny sposób znajdziemy uwypukloną sumę naszych egoistycznych pragnień. Dzieło zwodnicze, robiące z nas głupców, ale jednocześnie urzekające swą formułą. Dzieło, którego mottem jest istotny cytat razem z jego istotnym autorem, który tuż przed rozpoczęciem lektury ma za zadanie powiedzieć nam więcej o jego charakterze. Wreszcie dzieło, które na koniec pozostawia nas bogatszymi o nowe, niezwykle intensywne estetyczne doświadczenie. I dlatego też, po wymienieniu tych wszystkich zalet śmiem wątpić, że w tym dziwnym dla nas wszystkich roku pojawi się jeszcze komiks, który będzie w stanie zrobić na mnie większe wrażenie niż “Indyjska włóczęga”.
Indyjska Włóczęga. Scenariusz: Alain Ayroles. Rysunki: Juanjo Guarnido. Egmont 2020
Ocena: 10/10