Jakub Różalski nie maluje tylko obrazów, ale od razu całe opowieści. To odczucie towarzyszące mi od pierwszej styczności z jego pracami potwierdza kolejny tom opowiadań inspirowanych jego twórczością. Poszczególne dzieła kryją w sobie gigantyczny potencjał fabularny, który można – co najważniejsze – rozwinąć atrakcyjnie w bardzo różnych kierunkach. Pierwszy wydany kilka lat temu zbiór „Inne światy” gromadził śmietankę polskiej sceny literackiej, mniej lub bardziej związanej z fantastyką. Kolejny tom – Inne nieba” – jaki ostatnio trafił w czytelnicze ręce, skupia grono polskich pisarek, zrzeszonych w literackiej grupie Harda Horda.
I znów muszę nadmienić, że trwam nieubłaganie przy swoim założeniu: istnieje coś takiego, jak literatura i fantastyka kobieca. I – co ważne w tej kwestii – nie jest to określenie pejoratywne, czy prześmiewcze. Nie deprecjonuje to rzecz jasna, owej literatury, nie umiejscawia na osi fabularnych sztafaży w rejonie li tylko ckliwych romansów, bo autorki parają się wszelkimi gatunkami, od klasycznej fantasy, po surowe SF, cyberpunk czy postapo. Nie granica gatunkowa jest tu określnikiem, ale odmienne, a determinowane przez płeć postrzeganie świata, inną wrażliwość i akcentowanie problemów w sposób zgoła odmienny, niż robią to mężczyźni. Kobiety piszące tworzą nie tylko niezgorzej, ale i często lepiej niż panowie – to rzecz indywidualnych predyspozycji, dopracowania warsztatu i talentu, które to cechy z płcią nie mają nic wspólnego. A przede wszystkim – nie są przez płeć determinowane. Ale niezmiennie fascynuje (mnie przynajmniej) fantastyka pisana przez kobiety z tej przyczyny, że potrafi uchwycić sedno spraw, pewną perspektywę, która – z oczywistych, co wspomniałem wcześniej, różnic – pozostaje niedostępna autorom płci męskiej, przynajmniej w twórczym wymiarze. I dlatego też uważam takie projekty, jak „Inne nieba” za zjawisko nad wyraz potrzebne. Nie tylko bowiem dopełnia statutowego dążenia Hardej Hordy do działań na rzecz promocji własnej, ale ukazuje też – w formie solidnie przygotowanej antologii, jak zróżnicowana, wielowarstwowa i zaskakująca potrafi być „kobieca fantastyka”.
To nie pierwsza antologia Hardej Hordy (bo wcześniej autorki zaserwowały nam „Harde baśnie”, a i nie po raz pierwszy niektóre z nich sięgnęły po twórczość Różalskiego jako źródło inspiracji, jako punkt wyjścia. Warto tu podkreślić, że każda podjęła się tematu w sposób odmienny, różnicując gatunki, ale i klucz interpretacyjny. Niektóre z pisarek korzystają w sposób bardzo bezpośredni z artystycznej kreacji Różalskiego, osadzając fabułę stricte w inscenizacji malarskiej artysty, inne wykorzystują dzieło jako swoisty punkt wyjścia, element do rozwinięcia, do rozbudowy nakreślanego na płótnie świata w sposób mniej dosłowny, mniej oczywisty, sięgając raczej do interpretacyjnych odniesień i skojarzeń, niż artystycznego zilustrowania opisowego.
„Tryptyk tatarski” Anety Jadowskiej, którego pierwszą część mieliśmy okazję przeczytać w „Innych światach” wciąż uznaję za najlepszy jej tekst, wyrywający się poza lekką, skierowaną raczej ku młodzieży fantastykę, jaką autorka para się na co dzień. To proza dojrzalsza, głębsza, niezwykle perspektywicznie ujmująca temat tatarskiego szamanizmu. Dotychczas zbliżone ujęcie tematu (choć tyczące innej grupy etnicznej) na równie znakomitym poziomie zdołała ująć tylko nieodżałowana Maja Lidia Kossakowska w „Rudej sforze”. Część druga – „Córka lasu” wspaniale koresponduje z wybranymi obrazami Różalskiego, ale idzie o krok dalej, budując własny, starannie nakreślony świat, który artysta zdaje się ilustrować, nie zaś odwrotnie – jak jest przecież w rzeczywistości. Z niecierpliwością czekam na kolejną, finalną odsłonę tego cyklu, domykającą całą opowieść.
Anna Kańtoch, choć wyrosła na fantastyce i grozie, w międzyczasie oddryfowała literacko w kierunku kryminału i tam zdaje się coraz bardziej mościć sobie miejsce. Jednak o korzeniach swojej pisarskiej kariery nie zapomina, więc we „Współlokatorze” sięga po mieszankę kryminału właśnie. Tyczącego, co autorka zresztą lubi – zbrodni sprzed lat – ale umiejętnie zmieszanego z oniryczną, niedopowiedzianą grozą. W przypadku Kańtoch to raczej luźne, ukryte w podtekstowych odniesieniach nawiązanie do obrazu Różalskiego, który sam w sobie nie gra pierwszych skrzypiec w opowieści, ale kryje się gdzieś za nią, definiując puentę. Najbardziej poetycka wśród polskich prozaiczek wspaniale miesza akcenty: wspomnienie słodko – gorzkiego dzieciństwa z pandemicznymi lękami współczesności i zbrodnią, która choć miała miejsce przed laty, nadal kładzie się cieniem. I doczeka się zaskakującego rozwiązania.
„Vintagianka w kosmosie” Anny Hrycyszyn to ciekawa wariacja w klimatach SF, gdzie źródło inspiracji odnajduje się w skali wręcz jeden do jednego w samej opowieści. Obraz Różalskiego znajduje tu przełożenie na język science fiction o kolonizacji obcej planety, ale zarazem jest to opowiadanie o dominującej samotności, o bezradności w kontaktach międzyludzkich. Podejmowana tematyka nieco kojarzy się z prozą Marty Sobieckiej (zbiór „Algorytm życia”), choć sięga po znacząco obcą, pozaziemską estetykę świata przedstawionego, zamiast cyberpunku. Opowiadanie, w które z początku trudno było mi się „wgryźć” zaskoczyło delikatnością. I smutną, aczkolwiek świetnie wieńczącą puentą.
Pisarstwa Aleksandry Zielińskiej jestem fanem dłużej nawet, niż od powieściowego debiutu „Przypadek Alicji”, bo miałem okazję czytywać jej wczesne opowiadania, z których bił już na tamtym etapie wielki potencjał. „Stopa słonia”, zawarta w tej antologii to piękny przykład tego, jakże kreatywnie wykorzystać estetykę postapo potrafią ręce (klawiatura) utalentowanej autorki. Kojarzy mi się ta historia z opowieściami ze stalkerskiej Zony, choćby z powieści Gołkowskiego, czy Nieściura, ale jest to świat jeszcze głębiej odrealniony, bardziej obcy, fantasmagoryczny poprzez zmiany, jakie w nim zaszły. I nie tylko dobrze oddaje ducha obrazu, który posłużył za inspirację, ale świetnie buduje klimat obcości, niesamowitości, w której jednak wprawne oko dostrzeże odniesienia do naszego, jeszcze nie całkiem zdegenerowanego świata. To – owszem, zalążek ledwie, ale jednak – próba budowania nowej, post-atomowej mitologii. Bardzo udana próba, która aż prosi się o więcej.
„Serce Katieńki” Anny Nieznaj to z kolei przeskok od postapo do quasi-romantycznej historii grozy, która przywodzi na myśl choćby „ Lokisa. Rękopis profesora Wittenbacha” Prospera Merimee, czy też – by szukać skojarzeń bliższych współczesności, interesujących„Dwunastu” Jaspera Kenta. W tym przypadku również zaskakuje zgodność, z jaką opowieść odzwierciedla uchwyconą przez Różalskiego pojedynczą scenę, tak precyzyjnie odmalowaną przez autorkę w finale własnego opowiadania. Na jakim poziomie następuje tu korelacja twórczego myślenia, że tak doskonale łączą się, uzupełniają dwa dzieła – literackie i malarskie? To niezwykłość tej antologii, która obecna jest przecież nie tylko w tym jednym opowiadaniu.
Podobnych wzorcowych podobieństw doszukać się z łatwością można także w „Ulince” Mileny Wójtowicz, która nie dość, że sprawnie poradziła sobie z narracją z perspektywy dziecka, to i umiejętnie wplotła w opowieść echa tragicznych losów kobiet, uznawanych przed wiekami za wiedźmy. Ślad ich cierpienia, zaimplementowany w historię, nie tylko umotywowuje działania bohaterki, ale staje się gorzkim przypomnieniem czarnych kart historii, których się przemilczać nie powinno. Jest w tej historii niewinność, ale taka naznaczona już okrucieństwem, które wymuszone zostało, wpojone od pierwszych chwil. Więc i dopust, jaki spotyka antagonistę i jego towarzysza, giermka jest tyleż przerażający, co należny.
W „Dezerterce” Aleksandry Janusz przenosimy się ponownie w estetykę postapo, ale już utrzymaną w tonie lżejszym, mniej onirycznym, bardziej ułagodzonym. Co nie znaczy, że gorszym. W mocno ironicznej opowieści o zbuntowanej androidce bojowej, która zyskuje samoświadomość i próbuje stać się wzorcowym obywatelem lokalnej społeczności Janusz przemyca – w sposób dość bezpośredni – wątek wojny rosyjsko – ukraińskiej. I oczywistym jest, że opowiada się po jedynej słusznej ze stron. Satyryczne, kojarzące się z Bułyczowem, wysmakowane opowiadanie ciekawie rozwijające koncept obrazu, którym autorka się inspirowała.
Odniesieniem do literatury klasycznej i do mitu o Minotaurrze jest „Potwór i nić” Agnieszki Hałas. Osadzone w sztafażu science fiction równie dobrze wyjść mogło spod pióra Gene’a Wolfe’a, bo z jego pisarskim stylem kojarzy mi się stylistycznie ta historia. Mocno podtekstowe, bazuje na powszechnej znajomości ogólnego zarysu mitologicznego motywu, który nie tylko koresponduje z obrazem Różalskiego, ale i rozbudowuje go, uzupełniając i rozwijając do zupełnie nowej, wyrosłej na jego podwalinach opowieści.
„Na skrzydłach sztormu” Martyny Raduchowskiej stanowi dość klasyczną w formie, tragiczno – romantyczną parafrazę opowieści o syrenach, rozbudowującą znany mit morskich stworzeń w szerszy kontekst. To fantasy o wyborach, które nigdy nie są proste i pragnieniach, od jakich nie da się uciec, jeśli chce się pozostać sobą. Ale też o tym, że to, czego pragniemy, równie łatwo może przynieść nam zgubę, jeśli nie próbujemy spojrzeć szerzej i widzimy tylko te odpowiedzi, jakie chcemy dostrzec.
Opowiadanie Krystyny Chodorowskiej „Dla wilka strzecha” okazuje się być z jednej strony kolejną próbą eksploracji tematów „polarnych”, jakimi autorka jest wyraźnie zainteresowana, a z drugiej to nad wyraz interesujące ujęcie motywu wilkołactwa, rozpatrywanego tutaj w obszarze bardziej duchowej więzi, myślowego zespolenia, niż fizycznej przemiany. Obraz Różalskiego stanowi tu wyraźny punkt wyjścia, formę zakotwiczenia dla pomysłu, który przedstawioną przez malarza scenę – znów – jak to już dało się zauważyć przy wielu opowiadaniach ze zbioru – rozbudowuje, poszerza, dodając jej szerszy wymiar i całą głębię treści.
Z kolei Magdalena Kubasiewicz w „Mówczyni metalu” zaserwowała quasi-steampunkową historię i latających okrętach, ale też o tym, że nic nie jest takie, jak się wydaje, że nie powinniśmy oceniać pobieżnie, kierowani pierwszym wrażeniem, na które zwykle składają się pozory. To jednocześnie parafraza niegdysiejszych kolonizacyjnych zakusów imperialnych, mocno kojarząca się z polityką dawnej Wielkiej Brytanii względem Indii. Historia napisana z rozmachem godnym powietrznych okrętów, ale też pozwala wykreować kolejne – co jest zresztą charakterystyczne dla całej antologii – silne postaci kobiece, dyktujące warunki, rozdają karty i w realny, znaczący sposób wpływają na losy swoich światów. Nie do końca czuję związek „Mówczyni metalu” z dedykowanymi pracami Różalskiego, na których autorka się opierała. Różalski wyraźnie nawiązał do polskich górali, Kubasiewicz szuka odniesień do wspomnianej, wiktoriańskiej Anglii. Jednak nie przeczy to jakości samego tekstu, który w treści oraz stylu prezentuje naprawdę wysoki poziom.
Wieńczące antologię opowiadanie Ewy Białołęckiej – „Joik dla olbrzyma” to kolejne fantasy, z mocnym osadzeniem w kulturowym sztafażu etnicznej mniejszości Saamów, dawniej określanych mianem Lapończyków, ze względu na rejon zamieszkania. Uwidacznia się tutaj duża znajomość wierzeń tego ludu, wtrącenia językowe z ich mowy budują ciekawy klimat, a zarazem stanowią interesujący element poznawczy. Sama historia to kolejna silna postać kobieca – mimo bardzo młodego wieku bohaterki stawiany jest akcent na jej siłę ducha, na odwagę i umiejętność podejmowania wyzwań. To jasny przekaz, że siła i odwaga nie ma wieku, nie spogląda w metrykę, nie przynależy płci. Stanowi o niej to, co mamy w sobie. Względem obrazów Różalskiego też brakuje mi bardziej bezpośredniego nawiązania, a szczerze liczyłem na opowiadanie grozy z pokiereszowanym Świętym Mikołajem…
Oceniając „Inne nieba” całościowo, trzeba przyznać, że znalazła się w niej bardzo solidna reprezentacja polskiej fantastyki kobiecej, oferująca wystarczająco kompleksowy przekrój gatunków i stylów, by każdy miał szanse znaleźć coś dla siebie. Ale też, by w solidny sposób zaprezentować możliwości literackie Hardej Hordy. Nie tylko jako ekipy piszących pań, ale jako wartości zrzeszenia w takiej formie grupy literackiej. Co do korelacji obrazu i opowieści, pojawić się może zasadne pytanie, na ile kolejne opowiadania stanowią etap odtwórczy względem pierwotnego dzieła, oryginalnego pomysłu, a na ile jest samodzielnym tworem poszczególnych autorek. Mimo – oczekiwanych zresztą – bardzo bezpośrednich odniesień do wybranych ilustracji nie czuć tutaj z góry narzuconej estetyki. Każda z pisarek zachowała własny styl, własną tożsamość i nawet kiedy w skali jeden do jednego interpretuje dzieło Różalskiego, przenosząc jak najdokładniej jego wizję na język literatury, tak wciąż pozostaje wierna swoim własnym gatunkowym fascynacjom. Ale uwidacznia się też afirmacja kobiecej siły, bowiem w większości opowiadań to panie właśnie są bohaterkami nie tylko pierwszoplanowymi, ale tymi, które dominują, które imponują siłą, nie tylko fizyczną, ale też wewnętrzną, duchową. To z jednej strony zwyczajnie – świetna fantastyka w różnych odmianach, a z drugiej coś o wiele ważniejszego – znaczący akcent w zakresie budowania wizerunku kobiet w fantastyce. Nie jako męskiego dodatku, elementu tła, ale właśnie pełnoprawnej, pierwszoplanowej bohaterki.
Jakub Różalski to jeden z tych artystów, którzy każdym swoim dziełem potrafią rozpalić wyobraźnię i budować całe światy na planszy pojedynczego obrazu. Połączenie jego wizji z literackimi ambicjami najlepszych polskich pisarek musiało zaowocować antologia niezwykłą. Dla każdego miłośnika fantastyki to pozycja obowiązkowa. Nie tylko dlatego, że kobiety polskiej literatury gatunkowej pokazują tu swoją siłę i umiejętności i to po prostu świetne opowiadania. To także ważny głos w zakresie emancypacji fantastyki i wyrwania jej ostatecznie spod męskiej dominacji. Ale cóż mogło powstać innego, kiedy spotykają się artysta i artystki takiego formatu?
Inne nieba. Antologia inspirowana pracami Jakuba Różalskiego
Nasza ocena: - 80%
80%
Praca zbiorowa. Wydawnictwo SQN 2022
Ja tylko powiem, że mój tekst był inspirowany nie tą grafiką tutaj zamieszczoną i w książce dodaną jako dodatek, a obrazem Big Role, gdzie jako żywo nie ma ani jednego górala. (A nawet gdyby był, te obrazy to inspiracja.;))
O, znam ten obraz i rzeczywiście tutaj mocniej widać punkty styczne. Ale sama historia aż prosi się o poszerzenie opowieści do większego formatu. Zwłaszcza, że elementy mocno odwołujące się do estetyki steampunku zawsze mnie cieszą 🙂 MW.