Komiks to sztuka. Kropka. W polskim mainstreamie wciąż jednak pokutuje przekonanie, że opowieści obrazkowe to ułomna rozrywka dla dzieci. Starszych czytelników traktuje się z politowaniem, a stereotypowy komiksomaniak to najczęściej piwniczny nerd. Takich sceptyków nie idzie przekonać ani litanią wybitnych, nagradzanych tytułów, ani grubo ponad stuletnim dziedzictwem.
Postanowiliśmy zatem podejść do tematu od innej strony i poszukać odbiorców tego medium poza środowiskiem komiksowym, chcąc udowodnić, że czytanie “książek z obrazkami” to żaden wstyd. Dziś na serię pytań z naszego kwestionariusza odpowiada Artur Urbanowicz.
Od jakiego tytułu zaczęła się Twoja przygoda z komiksem?
Wychowałem się w latach 90-tych, w czasach dzikiego, galopującego kapitalizmu w Polsce, który spowodował, że na rynku pojawiło się wiele nowych możliwości. Przygodę z komiksami rozpocząłem w wieku 7 lat od publikacji wydawnictwa TM-Semic – „Amazing Spider-Man”, „Batman” i „Superman”. Rok później z kolei zacząłem kupować „Kaczora Donalda” i choć nie da się ukryć, że czasopismo to kusiło przede wszystkim zabawkami dodawanymi do każdego numeru, stwierdzam z całą stanowczością, że nie zostałbym autorem własnych opowieści, gdyby nie Donald, Sknerus i spółka. To właśnie oni byli bohaterami pierwszych historyjek, jakie układałem sobie w głowie. Mój tata natomiast kolekcjonował wtedy „Kajka i Kokosza”, więc historie dzielnych wojów z Mirmiłowa również nie były mi obce. Na naszych domowych półkach nie zabrakło także „Tytusa, Romka i A’Tomka”.
Jak w Twoim otoczeniu postrzega się opowieści obrazkowe?
Sądzę, że mimo wszystko nadal po macoszemu. Wciąż kojarzą się z formatem głównie dla dzieci, z mało wymyślnymi i niezbyt wymagającymi historiami. Tymczasem komiks również może być ambitniejszą rozrywką, również może dawać nam świetną opowieść z psychologiczną głębią, chwytliwymi dialogami, symbolizmem i mrocznym klimatem („Azyl Arkham”!), również może być napisany i narysowany tak, że nad interpretacją fabuły trzeba się zatrzymać, pochylić i wysilić szare komórki. Z drugiej strony może zapewnić także rozrywkę łatwą, lekką i przyjemną. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie.
Lubisz komiksy bo…
Zaspokajają dwie potrzeby – poznania kolejnej opowieści (i to w miarę szybko, to często kwestia jednego wieczoru, nawet gdy mówimy o dziełach relatywnie obszernych) oraz estetyczną, związaną z podziwianiem pięknych grafik. Zapewniają doznania wizualne. Dopiero kiedy w moich powieściach zaczęły pojawiać się ręcznie rysowane ilustracje, które nadzorowałem osobiście, dyskutując nad kolejnymi ich wersjami z rysownikami, uświadomiłem sobie, jak wiele pracy wymaga narysowanie choćby jednej. Tymczasem w komiksach niekiedy dostajemy ich nawet kilka tysięcy! Bazując na tym, jak wiele stresu kosztują mnie konsultacje z grafikami, zastanawiam się, jakim cudem scenarzyści komiksowi jeszcze nie oszaleli. (śmiech)
Ulubiony komiks, którego nigdy nie zapomnisz?
„Harleen” autorstwa Stjepana Šejicia. Album reinterpretuje klasyczną genezę Harley Quinn. To historia z gatunku tych, które – przepraszam za wyrażenie – czyta się z zaciśniętym zwieraczem od pierwszej do ostatniej strony. Tym większe uznanie budzi fakt, że mówimy o komiksie z uniwersum superbohaterów i superzłoczyńców, a więc o czymś, co może kojarzyć się z kiczem i infantylną rozrywką. Nic bardziej mylnego. Głębia psychologiczna tej opowieści (często wnikamy w myśli głównej bohaterki, narracja jest de facto pierwszoosobowa) i kapitalne, chwytliwe dialogi wywołały u mnie efekt „wow!”. Paradoksalnie jednak najlepiej służy jej to, co powinno być jej największą słabością – że już gdy ją zaczynamy, znamy jej zakończenie. Nie odbiera to przyjemności z lektury – przeciwnie, z tym większym napięciem obserwujemy, jak Joker – dosłownie i w przenośni – pęta umysł ambitnej psychiatryczki Harleen Quinzel i przejmuje nad nią kontrolę. Tak sprytnie, że w pewnym momencie sami mamy ochotę wstrząsnąć bohaterką, uświadomić jej, że powinna w porę się opamiętać i to przerwać. Dodatkowe uczucie dyskomfortu zapewniają tu też przeplatające się z właściwą historią migawki z momentów, w których widzimy finalną wersję Harley – po praniu mózgu, bezgranicznie wierną swojemu panu i obsesyjnie w nim zakochaną. I choć mają w sobie wiele z pastiszu, we mnie wzbudziły autentyczny strach.
Komiks ten jest dla mnie arcydziełem, jedną z najlepszych opowieści o mrocznej przemianie, jakie przeczytałem/obejrzałem w życiu, włączając w to film „Joker” oraz powieści „Cmętarz zwieżąt” i „Lśnienie” Stephena Kinga. Pochłania się go, jest lekki w odbiorze, ale jego lekturze towarzyszy bezustanne napięcie. Warto po niego sięgnąć również dla świetnych rysunków. Przede wszystkim jednak najbardziej ucieszyło mnie w nim to, że stanowi dowód, iż w takiej tematyce da się napisać coś inteligentnego, dojrzałego i pozostawiającego odbiorcę z długotrwałym uczuciem niepokoju jak dobry thriller psychologiczny. Musicie to przeczytać!
Artysta/scenarzysta, którego prace podziwiasz?
Wciąż odkrywam ten rodzaj sztuki i jeszcze nie dorobiłem się ani rysownika, ani scenarzysty, na którego prace czekam z niecierpliwością. Na pewno wielkim sentymentem darzę Todda McFarlane’a, którego charakterystyczne rysunki jako pierwsze zapoznały Polaków ze Spider-Manem. Jego kreska ma w sobie coś takiego, że od razu kojarzy się z latami 90-tymi, za którymi bardzo tęsknię. Dodajmy, że ten artysta ma duży talent do rysowania komiksowych bohaterek w sposób, który powinien przypaść do gustu każdemu mężczyźnie. Jest nawet taki żart komiksowy, w którym Spider-Man protestuje przeciwko dalszej pracy Todda. Po prostu nie jest w stanie wytrzymać fikuśnych pozycji, w jakich jest uwieczniany przez McFarlane’a, kiedy w danym kadrze buja się na pajęczynie. Zmienia jednak zdanie, gdy scenarzyści przypominają mu, jak ów rysownik interpretuje postać Mary Jane Watson.
Co byś polecił/a osobie w Twoim wieku, która nigdy nie czytała żadnego komiksu?
Jeżeli lubisz historie superbohaterskie, zacznij od „Harleen”. Gwarantuję, że nabierzesz apetytu na więcej. A jeżeli w przeszłości śledziłeś losy klasycznych bohaterów Disneya, sprawdź krótkie historyjki z Kaczorem Donaldem autorstwa śp. Carla Barksa. To takie moje guilty pleasure, ale kiedy wróciłem do nich po latach, byłem zaskoczony, jak wiele mądrości i smaczków dla dorosłych można w nich znaleźć. Takich, których dziecko z pewnością nie wyłapie.
Ulubiona ekranizacja komiksu?
Na pierwszym miejscu ex-aequo stawiam „Captain America: The Winter Soldier” oraz „Captain America: Civil War”. Nie śmiem wskazywać, która jest lepsza. Obie przebijają komiksowe pierwowzory i sporo się od nich różnią, obie zapewniły mi mnóstwo frajdy, w obu kluczową rolę odgrywa Bucky Barnes – Zimowy Żołnierz – którego wprost uwielbiam za jego tragizm i niejednoznaczność. Nawet tę asymetrię w postaci tylko jednej metalowej ręki, dzięki której zyskuje nadludzkie możliwości, uważam za genialną i ciekawszą, niż gdyby w ten sposób podrasowano mu więcej kończyn.
Pamiętam, jakiego szoku doznałem, gdy po raz pierwszy obejrzałem „Zimowego Żołnierza”. Nawet tego nie planowałem, wyszło niechcący, podczas kinowego maratonu z okazji premiery „Avengers: Czas Ultrona”. Pierwszy „Kapitan Ameryka” mi się nie podobał, jakieś to było za proste, a bohater zbyt idealny, mało skomplikowany. Nie spodziewałem się fajerwerków w sequelu. A potem… wciągnąłem się bez reszty. Okazało się, że to film, w którym Steve Rogers z superbohatera w śmiesznym, pstrokatym kostiumie awansował na jedną z ikon kina akcji. Wciąż występują tu elementy komiksowe, ale chyba jest ich najmniej ze wszystkich filmów MCU, otrzymujemy tu bardziej klimat opowieści szpiegowskiej z elementami sci-fi. Brak humoru. Dużo emocji. Świetna muzyka. I te choreografie walk! Bezustanne uczucie zagrożenia i niepewności, komu można zaufać. Dopieszczono nawet dźwięki, jakie wydaje metalowa ręka Zimowego Żołnierza. Arcydzieło w swoim gatunku, które należy stawiać na równi z takim klasykiem jak „Terminator 2: Dzień sądu”.
„Civil War” może poszczycić się podobnymi walorami, ale cenię tę produkcję przede wszystkim za misternie skonstruowaną historię z potężnym twistem na końcu (jakie to było dobre!) oraz za to, że konflikt między dwoma sztandarowymi postaciami MCU – Iron Manem i Kapitanem Ameryką – przedstawiono bardzo wiarygodnie. Pamiętam, że gdy pojawiły się pierwsze zapowiedzi tego widowiska, miałem wątpliwości, czy twórcy sobie z tym poradzą, czy zdołają sprawić, że widz w to uwierzy. Zdołali. Ostatnia scena, w której obaj bohaterowie walczą na śmierć i życie, autentycznie chwyta za serce, ich motywacje, tak po ludzku, do nas trafiają. Lubię również, gdy historia ma ukryte, nie wskazane palcem tajemnice, nad którymi można dyskutować. Na przykład – czy postać, którą przez cały seans uważaliśmy za pozytywną, za kulisami mogła pomagać głównemu antagoniście? Wiele wskazuje na to, że w „Civil War” mieliśmy z czymś takim do czynienia, o czym świadczy również fabuła nakręconego pięć lat później serialu „The Falcon and the Winter Soldier”. Nie chcę za bardzo spoilerować, ale jeżeli znacie „Civil War”, obejrzyjcie ten film jeszcze raz i przeanalizujcie zachowanie Sharon Carter. Jeżeli to zaplanowano, mogę powiedzieć tylko jedno: tak się pisze dobre historie, proszę państwa!
Na trzecim miejscu mojej osobistej topki umieściłbym „Mrocznego Rycerza” z trylogii Nolana o Batmanie. I może zaskoczę co niektórych, ale cenię ten film nie ze względu na kreację Jokera, a na postać Harveya Denta, którego mroczna przemiana w Dwie Twarze to moim zdaniem najmocniejszy punkt historii. Joker został skonstruowany w oparciu o archetyp diabła, nie odbywa żadnej klasycznej podróży bohatera, jego celem jest po prostu obserwować, jak świat płonie, i to nie zmienia się od początku do końca filmu. Dwie Twarze natomiast to na początku człowiek taki jak my, o szlachetnych intencjach. Odważny, pewny swego, wierzący w jakieś wartości. Można go podziwiać. Przeżył jednak tak duże załamanie, że od pewnego momentu jest mu wszystko jedno i nawet nie zauważa, jak staje się złoczyńcą. Dlatego jego historia wstrząsnęła mną bardziej, zmusiła do myślenia, czy na jego miejscu nie postąpiłbym podobnie.
Na koniec – jako fan szeroko pojętej grozy nie mogę nie wspomnieć o filmie „30 dni mroku”, który również powstał na podstawie komiksu pod tym samym tytułem. Za mroźny klimat pogrążonej w ciemności Alaski i za przedstawienie wampirów jako dzikich bestii, co po ich cukierkowym wizerunku w „Zmierzchu” było im bardzo potrzebne. W tej produkcji przywrócono krwiopijcom należyty respekt i chwała jej za to.