„Wszystko jest znane, ale większość zapomniana. Trzeba specjalnej magii, aby to sobie przypomnieć” – ten pozornie lakoniczny cytat z powieści „Lavondyss” Roberta Holdstocka, drugiego tomu jego oszałamiającej sagi „Las ożywionego mitu” ujmuje w cudownie prosty, a zarazem doskonale trafny sposób kwintesencję prezentowanej opowieści.
Wszystko jest znane, ale większość zapomniana. Trzeba specjalnej magii, aby to sobie przypomnieć. I ta magia tam jest. W „Lavondyss” właśnie, na każdej ze stron powieści. Towarzyszy jej bohaterom, a przez to oczywiście także nam, czytelnikom, których zabiera wpierw w niesamowity, na wpół oniryczny świat małej Tallis, obdarzonej tajemniczym dziedzictwem dziadka, spisanym na marginesach dziecięcego legendarza. To dziedzictwo zdaje się kształtować sama Tallis, naznaczać ją, determinować nie tylko jej niezwykłe umiejętności, ale i rozbudzać nietuzinkowe pragnienia. Dziewczynka zdaje się widzieć więcej, więcej rozumieć, zaglądać poprzez osnowę doczesnego świata do tego innego, wyrzuconego nie tylko poza naszą przestrzeń, ale i nasz czas. Do świata lasu Ryhope, zawieszonego poza czasoprzestrzenią – w naszym rozumieniu tego słowa – a zarazem w pełni rzeczywistego, spełniającego się wręcz na naszych (i bohaterów) oczach.
W pierwszej połowie otrzymujemy nieco senną, ale przesyconą mistyczną aurą opowieść o dorastającej dziewczynce, snującej niestworzone opowieści o otaczającej okolicy, której nazwy – jak twierdzi – dopiero poznaje, dopiero się ich uczy, a każde odkryte miano rzeczy – łąki, drzewa, drogi – każdego wycinka przestrzeni, pozwala jej na bezpieczne poruszanie się po nich samotnie, bez towarzyszenia rodziców. Samotnie, a więc na krawędzi światów. Bo dopiero to odosobnione obcowanie zdaje się otwierać drogę, zacierać granicę, nadwątlać bariery pomiędzy naszą rzeczywistością a zlepkiem obcych, nakładających się na siebie rzeczywistości alternatywnych, kryjących się w przepastnej dziczy lasu Ryhope. I ta samotność, to odseparowanie od rodziców okazuje się ciekawym elementem twórczym, który niejako w intymnej, inicjacyjnej korelacji umożliwia przejrzenie między światowej zasłony. Jakby rodzicielstwo – a tym samym uosabiana przez nie opiekuńczość, ochrona – stanowiło swoiste zakotwiczenie w naszym, realnym świecie. Realnym, aczkolwiek niepozbawionym mistycyzmu, zwłaszcza w warstwie ludowości, która mocno – przynajmniej na Wyspach – zdaje się kultywować dawne tradycje i wierzenia, a więc tym samym podtrzymywać mit, wzmacniać jego istnienie. Wiara jako motyw nie tylko sprawczy, ale i podtrzymujący żywotność stworzonego obiektu nie jest fabularną nowalijką. Świetnie (później, ale w sposób równie bezpośrednio wyrażony i mam wrażenie, że powszechniej znany) wykorzystał go np. Neil Gaiman w „Amerykańskich bogach”.
Tutaj, za sprawą wykorzystanej campbellowskiej koncepcji monomitu, nabiera interesującego, świeżego wyrazu. Ludzki umysł, jako siła sprawcza, kształtująca mity i ich ucieleśnienia – mitotwory to bardzo interesujący pomysł, z którego Holdstock korzystał w pełni już w otwierającym cykl „Lesie ożywionego mitu”, ale i tutaj mocno opiera na nim konstrukcję fabularną już od początku powieści.
Ciekawe jest ukazanie, jak obserwator może mieć (zgubny, destrukcyjny) wpływ na tok zdarzeń, kiedy winien być wyłącznie obserwatorem. To wszak bolączka antropologii – ta nadmierna ingerencja w proces, zbyt dalece idąca interakcja obserwatora z obiektem obserwacji, co siłą rzeczy zaburzać musi całość badania. I tego doświadcza Tallis, niepotrzebnie – acz w dobrej wierze – ingerując w rytuał obserwowany z „naszej strony”, z gałęzi drzewa. Zakłóca proces, czym mimowolnie doprowadza do tragedii. Ale jeszcze niewiele wie, niewiele rozumie, więc siłą rzeczy błądzi po omacku. Jest odkrywczynią, która próbując zrozumieć istotę rzeczy, popełnia błędy, ale mimo tego posuwa się o krok dalej w procesie poznawczym.
Druga część powieści, już po oczywistym i nieuchronnym przekroczeniu granicy światów przez naszą bohaterkę, staje się dużo mroczniejsza, bardziej oniryczna. O wiele silnie przesycona fantastycznością. Zresztą, podobny proces był udziałem także „Lasu ożywionego mitu”, kiedy po stosunkowo racjonalnym, stonowanym początku i wstępnym rozwinięciu powieści, rzucani byliśmy (dosłownie i w przenośni) w wir zdarzeń poza racjonalnością, poza rzeczywistością, jaką znamy i rozumiemy.
„Lavondyss” jest drugim tomem cyklu. I jeśli nawet można go czytać samodzielnie, w oderwaniu od części pierwszej – bo fabularnie jest tylko epizodycznie powiązany z pierwszą książką – to jednak dla pełnego zrozumienia koncepcji mitotworów – na której to całość się opiera – niezbędne jest poznanie wpierw „Lasu ożywionego mitu”. Co zresztą – zważywszy na jakość tejże prozy, nie będzie z pewnością chybionym zamiarem.
„Lavondyss” zdaje się mniej filozoficzna, niż jej poprzedniczka. Może nie tyle cechuje ją bardziej wartka akcja, ile wyraźniejsze rozgraniczenie światów – naszego i tego po „drugiej stronie”, tego „poza”. I wykorzystuje nieco późniejszy, mniej archetypiczny, chciałoby się rzec, że bardziej arturiański zestaw mitów – być może ze względu na wpływ samej Tallis, mocniej przesyconej tym właśnie zbiorem opowieści i kulturowego dziedzictwa. Fantastyczny schemat znów mocno opiera się na brytyjskim legendarzu, odzierając go jednak z delikatnej, często zabawnej, lekkiej otoczki, pozostawiając sam mroczny, często krwawy i pełen agresji trzon owych mitów. Bliższy temu, jakie były u swego zarania – to na pewno. Im większa orientacja czytelnika w temacie ikonicznych brytyjskich postaci mitycznych (kto zna Zielonego Człowieka?), tym lepiej, bo i odbiór pełniejszy i zrozumienie lektury bogatsze w wyławianie takich właśnie kulturowych tropów.
„Lavondyss” uznaję osobiście za jedną z ważniejszych książek, jakie czytałem z całego dorobku literatury fantastycznej. Tallis i jej świadomość o tym, że jest coś poza naszym światem, poza tym, co znane i niejako oswojone, zdaje mi się poczuciem fascynującym w takim stopniu, że aż bohaterce zazdroszczę! Mnie pozostała tylko nadzieja, iż chociaż iskra z tej surowej, pierwotnej magii mogłaby w realnym świecie okazać się prawdą.
Sięgnijcie po „Lavondyss”. Naprawdę warto. Choćby dla tak pięknych fraz, jak ta cytowana na wstępie. Jeśli bowiem pozbawimy nasz świat, nasze życie tej choćby odrobiny nadziei, że jest coś poza – piękne, choć groźne, w swej surowości, znajome, ale jednocześnie obce, starsze niż my, niż nasza kultura, która z tego wyrosła… to co nam pozostanie? Za czym będziemy tęsknić? O czym marzyć?
Lavondyss. Las ożywionego mitu. Tom 2
Nasza ocena: - 100%
100%
Robert Holdstock. Tłumaczenie: Michał Jakuszewski. Wydawnictwo Fantastyczne Terminus