Mocny tytuł, świetny zestaw superbohaterów, klimatyczna okładka – na “Marvel Noir” na pewno wielu czytelników ostrzyło sobie zęby. Czy ten imponująco prezentujący się album spełnia czytelnicze oczekiwania?
Kilka miesięcy wcześniej Egmont wypuścił komiks, który pokazał jak moze wyglądać stylizacja na gatunek noir w superbohaterskim anturażu. Tytułowy bohater “Spider-Mana Noir” na pierwszy rzut oka raczej nie kojarzy się z postacią, która pasuje do tej estetyki, ale rezultat był – przynajmniej w głównej opowieści ze zbioru – bardziej niż zadowalający. Bo przecież Peter Parker, kiedy obedrzeć go ze wszystkich superbohaterskich naleciałości to przeorana przez życie postać doświadczająca traumatycznych wydarzeń, która spokojnie mogłyby funkcjonować w tejże stylistyce. Twórcy komiksu nie poszli na łatwiznę, dobudowali bardzo brutalną i mroczną, ale różniącą się od originu Pajączka fabułę i ostatecznie ich wizja wypadła bardzo przekonująco. A nawet bardziej przekonująco niż wszystkie cztery historie, które zaprezentowano w “Marvel Noir”.
Wspomniałem wcześniej o okładce – widzimy na niej Daredevila, który dzięki scenopisarskim wyczynom w wykonaniu Franka Millera, Briana Michaela Bendisa i Eda Brubakera w klimatach noir czuje się jak w wodzie. I taką opowieść zapragnęli dać czytelnikom w “Daredevil noir” Alexander Irvine i Tomm Coker. A że historie w “Marvel Noir rozgrywają się głównie w latach trzydziestych dwudziestego wieku, jest tym większe pole do popisu. Prohibicja, gangsterzy, ponure, ciemne uliczki Nowego Jorku – wszystko jest na swoim miejscu, a jednak w opowieści o Czerwonym Śmiałku coś wyraźnie nie gra. Owszem, rysunki Cokera i kolorystyka Daniela Freedmana robią robotę, Daredevil w innej niż zazwyczaj masce wygląda niepokojąco, Kingpin po swojemu realizuje złowrogi plan wykorzystując słabości superbohatera no i jeszcze mamy femme fatale w postaci tajemniczej Elizy, która doprowadza zmysły Matta Murdocka do szaleństwa. Można jednak odnieść wrażenie, że twórcom bardziej chodzi o to, żeby zaskoczyć czytelnika odwróceniem pewnych stałych motywów, niż na opowiedzeniu porządnej historii. Nie pomaga również narracja, której brakuje płynności jaką uzyskiwał w swych historiach o Daredevilu wspomniany wcześniej Brian Michael Bendis. Coś tu po prostu nie zagrało i w pamięci pozostaje jedynie nietypowy outfit Daredevila i co ciekawe Foggy, jako najbardziej wyrazista postać tej opowieści.
Dalej pewnie będzie lepiej, myślimy rozpoczynając lekturę historii z Lukem Cagem w roli głównej. I rzeczywiście, przez jakiś czas opowieść o Power Manie powracającym do Harlemu po pobycie w więzieniu jest w miarę intrygującą, ale z czasem scenarzyści (Mike Benson i Adam Glass) zaburzają narracyjny rytm do tego stopnia, że niejednokrotnie musimy pogłówkować, czy na danym kadrze śledzimy retrospekcję, czy sceny z teraźniejszości Cage’a. Ciekawie wypada sportretowanie głównego bohatera, który najwyraźniej nie jest stabilny emocjonalnie – trochę cwaniak, trochę złowrogi typ, na pewno różni się od naszego wyobrażenia (wziętym po części z serialu) na temat tego superbohatera. Widać, ze Lukowi najbardziej zależy na podtrzymaniu renomy kuloodpornego Power Mana i w tym wątku twórcy naprawde są kreatywni szykując pewne fabularne niespodzianki. Jednak rwany rytm całości (kto wie, może ta opowieść miała wyglądać na jazzową wariację?) sprawia, że nie jest prosto skupić się na fabule, a co istotniejsze, zrozumieć jej sedno.
Trzecia opowieść dotyczy Iron Mana – tu mogłoby się wydawać, że idąc noirowym tropem scenarzysta wykorzysta motyw nałogu Tony’ego Starka, jedna Scottowi Snyderowi wystarcza fakt, ze Tony jest narcyzem, po czym rzuca nas w objęcia awanturniczych perypetii superbohatera. To z tego epizodu wziąłem tytuł recenzji – bo Tony Stark jest przy okazji w tej opowieści bohaterem pulpowego “Marvels. Magazyn męskich przygód’ i w takie – ale z pewnymi istotnymi podtekstami – obfituje historia Scotta Snydera. Tak samo jak w przypadku “Spider-Mana Noir” (historia “Zmierzch Babilonii”) dostajemy w całym zestawie jedną historię, która kojarzy się z przygodami Indiany Jonesa, a nie z ponurym kryminałem noir. Jednak akurat w tym przypadku nie ma co narzekać, bo ta opowieść jest najlepsza z całego tomu, a elementy stylistyki noir przez większą część fabuły traktowane są tu z przymrużeniem oka.
Na deser dostajemy historię o Punisherze. To chyba największe zaskoczenie w tym zbiorze, bo zamiast ponurej, mrocznej fabuły dostajemy w dużej części trawestację runu Gartha Ennisa i Steve’a Dillona z “Marvel Knights. Punisher”, która wypełniona była groteskowymi elementami, zapewnionymi przez takich bohaterów jak pechowy detektyw Soap czy krwiożerczy Rusek. Obaj wracają w niniejszej opowieści, równie brutalnej jak fabuły Gartha Ennisa. Przeciwników jest zresztą więcej – pojawia się znany z “Punishera Max” Barakuda, czy Jigsaw. Za to zmieniony jest sam origin postaci – okoliczności wejścia Frankiego Castelione w rolę Punishera są zupełnie inne, co zresztą wychodzi tej historii na plus, podobnie zresztą jak miało to miejsce w przypadku Spider-Mana z poprzedzającego “Marvel Noir” albumu. Tyle że historia o Punisherze nie ma aż takiej wagi jakościowej jak ta o Spider-Manie, która potrafiła zmienić nasz ogląd postaci. W zasadzie to udało się to jedynie w przypadku Luke’a Cage’a, a to za mało, by w pełni docenić niniejszy album.
Czy to wina twórców, że te historie nie porywają nas tak, jakbyśmy chcieli? Nie do końca – tak naprawdę czuć tu pewne wyczerpanie formuły, przede wszystkim dlatego, że wszyscy główni bohaterowie to mężczyźni, co w przypadku zabaw i zmagań ze stylistyką noir robi się w pewnym momencie zbyt powtarzalne. W serii “Marvel Noir” wolałbym zobaczyć w głównych rolach kobiece superbohaterki, które, coś czuję, uczyniłyby fabuły o wiele ciekawszymi.
Marvel Noir
Nasza ocena: - 60%
60%
Scenariusz: Scott Snyder i inni. Rysunki: Paul Azaceta i inni. Tłumaczenie: Dariusz Stańczyk. Egmont 2024