W momencie kiedy “Miotacz śmierci” trafia w ręce czytelnika, swoją okładką i powiększonym formatem wywołuje rodzaj ekscytacji. Liczymy na jakieś zabójczo sarkastyczne science-fiction z niezwykłym superbohaterem w wykonaniu Daniela Clowesa, tymczasem dostajemy kolejny, typowy dla tego artysty komiks. Twórcze oszustwo? Trochę tak, ale za to jakże wyrafinowane!
“Miotacz śmierci” nie jest wcale nowym komiksem Clowesa, choć jeśli ktoś nie śledził jego kariery, okładka i opis sugerują rozwijanie tematyki science-fiction, która była ważnym składnikiem jego ostatniego chronologicznie albumu, czyli “Patience”. Cóż, dwa razy nie. “Miotacz śmierci” jest dużo starszy od “Patience” i po raz pierwszy został opublikowany w 2004 roku w ostatnim, dwudziestym trzecim numerze autorskiego magazynu Clowesa “Eightball”. Co do zawartości science-fiction w “Miotaczu śmierci” to można powiedzieć, że jest w pewien sposób umowna. Owszem, główny bohater komiksu o imieniu Andy może pozbyć się za pomocą tytułowego sprzętu osób, które w jakiś sposób zawadzają mu w życiu i w jego (w zasadzie nie do końca jego) mniemaniu na to zasłużyły, ale czy rzeczywiście dzieje się tu dokładnie to, o czym usiłuje nas przekonać autor komiksu i jego bohater? Czy Andy naprawdę posiada sprzęt, przy pomocy którego może zdezintegrować kogo i co tylko zechce?
Andy w “Miotaczu śmierci” jest zarówno zgorzkniałym facetem po dwóch rozwodach, który najbardziej kocha swojego psa, jak i młodym chłopakiem po raz pierwszy zaciągającym się papierosem dopiero w wieku siedemnastu lat. W komiksowych (nie papierosowych) dymkach z kadrów przedstawiających kluczowe wydarzenia z jego życia, Andy przeważnie gada – do nas albo równie dobrze sam do siebie. Tłumacząc, gawędząc, czy po prostu mędząc nagina rzeczywistość do swojej wizji. Ta narracyjna dychotomia jest czymś, co wkręca się bezlitośnie w naszą percepcję, ponieważ nie jest typowym łamaniem czwartej ściany, tylko wyrazem dwoistości, czy jak się na koniec okazuje nawet troistości świata przedstawionego, utkanego z zaskakującej formalnie komiksowej składni, którą być może trudno byłoby rozłożyć na czynniki pierwsze nawet samemu Scottowi McCloudowi. Mamy wydarzenie, które widzimy na kadrach, Andy opowiada o nim w czasie przeszłym jednocześnie biorąc w nim udział, a kluczowe momenty często i tak rozegrają się poza kadrami, poza zasięgiem naszego wzroku. Oto narracyjne wariactwo i zarazem superbohaterska opowieść, z jaką wcześniej nie mieliśmy do czynienia.
Niezwykłość „Miotacza śmierci” zapowiada nie tylko okładka o posmaku retro, ale także stopka redakcyjna w formie komiksu, która pojawia się po przewróceniu strony z tytułem. Postacie z historii Clowesa mówią do nas informując o numerze ISBN, o oryginalnym tytule, o autorze tłumaczenia i już ów zabieg jest sygnałem, że nic tu nie będzie miało jednolitej formy i z każdą przewracaną stroną będzie uciekało od prób zaszufladkowania. Tak, to jest historia obyczajowa, w której bohater rozpamiętuje swoją przeszłość. Tak, to jest historia inicjacyjna, w której bohater definiuje swoją przyszłość. Tak, to jest historia science-fiction, w której postacie, przedmioty i zwierzęta znikają po użyciu miotacza śmierci. Tak, to jest historia superbohaterska, w której bohater paraduje w kostiumie, ale zwalczanie przestępczości nie jest dla niego priorytetem. Tak, to wciąż nie jest wszystko, co możemy wyczytać z komiksu Clowesa, ponieważ wiele dzieje się tu w sferze, której nie jest dane nam zobaczyć na kadrach, niczym w słynnym filmie “Zawód: Reporter” Michelangelo Antonioniego. I tak, to jest rodzaj komiksu wybitnego, który aż kłuje po oczach swoją zaprogramowaną niedoskonałością objawiającą się w beznamiętnej narracji Andy’ego i w jego wizerunku, tak daleko odbiegającego od wizerunku typowego superbohatera, jak jest to tylko możliwe.
Zajmujący dwie strony rysunek miotacza śmierci na początku komiksu prezentuje dla naszych oczu sprzęt niemal doskonały o boskich, a może diabelskich właściwościach, niestety z plastrem na obudowie. Jak możemy się domyślać zakrywa on defekt, jakieś uszkodzenie, które być może jest defektem samej rzeczywistości każącej patrzeć Andy’emu na dziecięcą zabawkę jak na coś posiadającego niebywałe właściwości. Rzeczywistość w komiksie Clowesa to zresztą realność pełna nieuniknionych w prozie życia defektów, które jesteśmy w stanie naprawić tylko przy pomocy naszej wyobraźni, na przykład stając się w niej superbohaterem. Tymczasem prawda jest taka, że raczej każdy z nas bardziej może nie być superbohaterem i w takiej roli najczęściej idzie przez życie, w fascynujący sposób dekonstruowane w komiksie przez Clowesa.
I w formie i w tematyce “Miotacz śmierci’ można uznać za rodzaj rewersu nie tylko dla standardowych originów superbohaterskich, ale też dla wybitnych “Strażników” Alana Moore’a, czy innych dekonstrukcyjnych opowieści o komiksowych herosach, które głównie poruszają się po dobrze znanym, rozpoznawalnym i dzisiaj dominującym w przekazie obszarze popkultury. Jak z tego obszaru skutecznie uciec Clowes pokazuje przez cały komiks, na ostatniej planszy dając jeszcze do wyboru trzy intrygujące opcje. Tak oto “Miotacz śmierci staje się komiksem, który mogliby znienawidzić hardkorowi fani zarówno DC i Marvela wykłócający się o swoich bohaterów. Za co znienawidzić? Może za to, że kłótnie o komisowe uniwersa nie mają żadnego sensu, ponieważ nie ma nic bardziej miałkiego niż życie amerykańskiego superbohatera, które w tej nieopowiedzianej nigdzie indziej historii kończy się dwoma rozwodami, samotnym życiem ze starym psem i całą resztą bagażu prozaicznych wspomnień? Cóż, tego w Marvelu ani DC jeszcze nie przerabiali.
Miotacz śmierci
Nasza ocena: - 90%
90%
Scenariusz i rysunki: Daniel Clowes