Gorący temat

Odwet oceanu – różne stany przeciętności [recenzja]

Mało o której książce mówiło się, że stanowi gotowy scenariusz odpowiednio doinwestowanego filmu czy serialu tak bardzo, jak o bestsellerze Franka Schätzinga. Obejmujący fabułą cały glob ekologiczny thriller sprzedał się swego czasu w milionowym nakładzie, a teraz wreszcie przyszedł moment, by podbił również małe ekrany. Ale czy na pewno?

Oczekiwania wobec serialowego „Odwetu oceanu” były w istocie ogromne, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę poszczególne aspekty procesu twórczego. Międzynarodowa koprodukcja przewodzona przez niemieckie ZDF, doświadczony zespół producentów i niekoniecznie kojarzona z pierwszoplanowych ról w hollywoodzkich produkcjach, ale solidna obsada wspomagana opiewającym na 40 milionów euro budżetem – wszystko to miało gwarantować olbrzymią w skali, ambitną w swej wymowie i efektowną rozrywkę… tyle, że w trakcie produkcji coś poszło nie tak.

Co zaczęło się od nieporozumień między showrunnerem całego przedsięwzięcia Frankiem Doelgerem, a autorem powieści odnoście wizji całości, swą kulminację miało przy okazji wywiadu jakiego ten drugi udzielił „Die Zeit”, określając serial mianem przegadanego i ckliwego telewizyjnego dramatu i show które nie potrafi unieść ciężaru tego, co obiecuje widzowi. O ile twórcy adaptacji do argumentów Schätzinga odnieśli się w cokolwiek pobłażliwe sposób, winę zrzucając na emocjonalne podejście autora pierwowzoru do swego dziecka, tak w przynajmniej kilku elementach, trudno nie przyznać mu jakiejś części racji.

„Odwet oceanu” startuje dokładnie w tym samym momencie, co jego zatytułowany identycznie książkowy odpowiednik – oto peruwiański rybak ginie bez wieści podczas jednego z rutynowych połowów, zaatakowany przez coś, co prawdopodobnie jest nienaturalnie zachowującą się ławicą ryb. To jedno, nieistotne w skali świata zdarzenie jest ledwie zwiastunem całego szeregu wypadków rozgrywających się w różnych stronach świata. Nieznane gatunki podwodnych robaków destabilizujących oceaniczne dno, armia krabów maszerująca wybrzeżami Afryki czy atakujące łodzie Orki sprawiają, że część naukowców zaczyna skłaniać się ku teorii, jakoby jakaś nieznana siła próbowała wypchnąć człowieka z dala od oceanów. Podczas gdy kolejne katastrofy piętrzą się w niesłychanym tempie, grupa uczonych pod dowództwem Dr. Sigura Johansona usiłuje znaleźć sposób, by z tajemniczą inteligencją spróbować się porozumieć i być może zapobiec temu, na co nasz gatunek zasłużył sobie po wielokroć, trzebiąc naturalne zasoby planety.

Jeśli w książkowym „Odwecie oceanu” szukać tego, co fanom science fiction może imponować najbardziej, to obok kolosalnej w swej objętości, bo liczącej przeszło tysiąc stron treści pewnikiem byłaby przygniatająca ilość naukowych i technologicznych detali, uzupełniana rosnącą z rozdziału na rozdział skalą wydarzeń. Frankowi Schätzingowi udaje się niezwykle trudna sztuka odmalowania kolejnych punktów opowieści tak, by odbiorca miał nieustanną świadomość czającego się tuż za rogiem niebezpieczeństwa, którego rozmiary dalece przekraczają to z czym nasz gatunek do tej pory miał okazję się mierzyć. Zagłada wydaje się niemal pewna, odmierzający do niej sekundy zegar tyka nieubłaganie…  a serialowa adaptacja stanowi z kolei niemal idealną antytezę takiego stanu rzeczy.

Mimo że jako słowo się rzekło, telewizyjna wizja powieści Niemca rozpoczyna się w dokładnie tym samym momencie co książka, a kolejne kryzysy rozgrywane są w niemal tożsamej kolejności, nabranie odpowiedniego tempa „Odwetowi oceanu” zajmuje znacznie dłużej niż mogłoby się wydawać. Tam gdzie książka stawiała na metodyczną eskalację zagrożenia, scenariusz serialu decyduje się wysunąć na pierwszy plan to, co u Schätzinga stanowiło jedynie emocjonalne spoiwo całości – i zaglądać w personalne wątki bohaterów, cenne minuty poświęcając detalicznemu szkicowaniu ich uczuciowych relacji. Mamy więc wątek romansu między członkiem lokalnej społeczności a młodą badaczką, rozbitą rodzinę która musi cierpieć rozłąkę, czy dwójkę ludzi, których rozdzieliły niefortunne decyzje zawodowe. Wszystko to ma mieć swój cel w postaci kulminacji w jednym z bardziej dramatycznych momentów historii, ale ów plan pali na panewce właściwie już na etapie budowania pojedynczych historii – te bowiem nic w stosunku do powieści nie zyskują i poprowadzone są na tyle sztampowo i przewidywalnie, by w kluczowym momencie wywołać co najwyżej wzruszenie ramion.

Nietrafiona decyzja o nadaniu takiego kierunku fabule odbija się przede wszystkim echem w kwestii czasu poświęconego na wiarygodnego połączenie ze sobą kolejnych katastrof. Te w efekcie bardziej przypominają bardziej serię oderwanych od siebie przyczynowo-skutkowo zdarzeń niż precyzyjnie realizowany plan. Wiszącego nie tylko nad głowami postaci, ale i całej cywilizacji damoklesowego miecza dostrzec tu tym samym nie sposób, a cierpi na tym nie tylko nastrój, ale i dynamika całości. Źle rozłożone akcenty scenariusza powodują, że „Odwetowi oceanu” nigdy nie udaje się zbudować poczucia, że ludzkości przychodzi stawić czoła naprzeciw nieokiełznanej, niedającej się kontrolować potędze – a przecież dokładnie taki, dominujący w powieści nastrój stanowił o jej atrakcyjności.

Niezła realizacja czy kilka potencjalnie ciekawych aktorskich występów, z Leonie Benesch czy Alexandrem Karimem na czele to więc w kontekście pozostałych decyzji nie tyle zaleta, co kamyczek wrzucony do ogródka twórców – na górkę opatrzoną tabliczką zmarnowanego potencjału.

Foto © Viaplay

Odwet oceanu

Nasza ocena: - 55%

55%

Twórcy: Frank Doelger. Obsada: Cécile de France, Alexander Karim, Leonie Benesch i inni. Niemcy/Francja/Belgia/Włochy/Japonia/Austria/Szwecja/Szwajcaria, 2023.

User Rating: Be the first one !

Maciej Bachorski

Pasjonat staroszkolnych horrorów science fiction w stylu "Obcego", "Cosia" czy "Ukrytego Wymiaru", rockowej/metalowej muzyki i przyzwoitej (znaczy, nie tylko single malt) whisky. Pisywał dla "Playboya", "PIXELA", czy "Wiedzy i Życia", a obecnie współpracuje z "Nową Fantastyką", "CD-Action" i "Netfilmem".

Zobacz także

Infamia – romska etiuda o dorastaniu na pograniczu dwóch kultur [recenzja]

Bardzo kusi, by określić Netflixową „Infamię” romską wersją Szekspirowskiego „Romea i Julii”. Kusi, ale chyba …

Leave a Reply