„OKP Dolores” to komiksowa seria, która zachwyciła na otwarciu nietuzinkowym pomysłem i bardzo fajnymi rysunkami, by w kolejnych częściach nieco spuścić z tonu i wytracić wiele z tego, co udało jej się w ramach opowieści zbudować w pierwszym tomie.
Z oryginalnej historii zostało niewiele, rozmienione na drobne, sprowadzone do wyświechtanych klisz, które – same w sobie wciąż niezłe – jednak nie porywały w takim stopniu, jak pierwszy album. Bo czegóż tam nie było? Zakonnica, która okazuje się córką legendarnego przywódcy piratów, dziedziczy jego statek! Co tutaj może pójść nie tak? Zwłaszcza jeśli tę koncepcję fabularną osadzimy w ramach bardzo pojemnego, a zarazem mocno egzotycznego świata i estetyce utrzymanej w humorystycznym tonie space opery? Jednak kolejne tomy — z albumu na album nieco wytracały początkowy impet, trochę upraszczały opowieść, geneza głównej bohaterki przestawała mieć znaczenie, przemieniając ją w kolejną, nieco sztampową gwiezdną awanturniczkę, przemierzającą kosmos i odwiedzająca coraz to kolejne planety w poszukiwaniu zajęcia i zysku. Niby fajnie, ale to już z grubsza wszystko było i choć rzeczywiście udało się autorom nie zaliczyć konkretniejszego fabularnego dołu, to jednak również początkowy zachwyt gdzieś zdołał ulecieć, niczym gaz ze zbyt długo otwartej butelki.
Jednak najnowszy, szósty już tom serii okazuje się być nie tylko zaskoczeniem, ale i niejako nowym otwarciem. Otwarciem z pewnością zwiastującym coś ciekawego. Nie chcę zdradzić zbyt wiele, ale jeśli nawet sama historia w tej części zdaje się być ponownie dość sztampowa, to jednak finał potrafi namieszać. Zgrabny cliffhanger złapał za gardło i znów z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek serii. A tego już się – szczerze – po „OKP Dolores” za bardzo nie spodziewałem.
Niby to nadal kosmiczny western wykorzystujący utarte schematy do budowy opowieści. Niby to wciąż scenografia, która znana jest fanom takiej awanturniczo – przygodowej fantastyki aż nadto. Rekwizytorium i sceneria kojarzy się czy to z „Gwiezdnymi Wojnami”, czy z prozą takich autorów, jak Harry Harrison, lub Timothy Zahn. Czy to źle? Bynajmniej, bo czasem to, co znane, ale dobrze zaserwowane nadal potrafi stanowić dobrą rozrywkę. Nie czyni to oczywiście z komiksu pozycji wybitnej, ale nie każdy może być Alanem Moore’em.
Tutaj udało się troszeczkę ożywić opowieść, znów zaserwować kierunek fabuły, który podtrzymuje napięcie i wzmaga oczekiwanie na kolejny tom. Jak to wszystko dalej się potoczy, czas pokaże. Ale jeśli przy poprzednich częściach nie było jakiejś presji do lektury kolejnego albumu, tak tutaj, przyznaję, zacząłem wyczekiwać go z niecierpliwością.
Graficznie to dalej kawał dobrej roboty. Frankofońskie zamiłowanie do detalu w kadrach ujawnia się i tym razem, a do tego dochodzą całkiem zgrabnie serwowane panoramy pustynnych pustkowi, które pozwalają bardziej wczuć się w świat przedstawiony. Czyta się to lepiej, a ogląda tak samo dobrze – patrząc z perspektywy dotychczasowych tomów. Oczywiście seria stanowi jedną ciągłość i trudno będzie czytelnikowi nieznającemu wcześniejszych części wejść w pełni w linię fabularną. Mimo że ten tom otwiera niejako kolejny, samodzielny epizod, tak znajomość wcześniejszych pozwala zrozumieć lepiej całość historii.
„OKP Dolores” to seria, która na bazie klasycznych klisz space opery stara się budować niezłą przygodówkę w kosmicznym uniwersum. I choć poziom poszczególnych tomów dobrze odzwierciedla delikatna sinusoida, to nadal jest na tyle zajmująco, bym nie porzucił kontynuowania cyklu. I, jak widać – słuszne to założenie, bo „Piaski Tishali” zapowiadają mocne ożywienie fabuły i wskazują, że autorzy mają jeszcze co nieco w zanadrzu.
OKP Dolores. Tom 5 - Piaski Tishali
Nasza ocena: - 75%
75%
Scenariusz i rysunki: Lyse Tarquin, Didier Tarquin. Tłumaczenie: Maria Mosiewicz. Wydawnictwo Egmont 2024