„Patrz jak spadam” Monsa Kallentofta to przykład literatury znakomitej, ujmującej i nie pozostawiającej obojętnym. I nawet nie przez kryminalną intrygę – bowiem ta jest mocno tendencyjna i w ogólnym trzonie przewidywalna – ale przez ładunek emocjonalny, który sama opowieść ze sobą niesie.
Szesnastoletnia Emme – córka Tima i Rebecki Blancków – znika bez śladu w czasie wyjazdu na Majorkę z koleżankami. To, co miało być imprezą życia dla młodej Szwedki, kończy się tragedią, jaka położy się cieniem na losach jej rodziny i doprowadzi do rozpadu małżeństwa rodziców.
Tim – wciąż uparcie przeświadczony o tym, że jego dziecko żyje – przenosi się na Majorkę, gdzie podejmuje pracę prywatnego detektywa. I nie ustaje w poszukiwaniach. Rebecka, wzięta chirurg, z żałobą radzi sobie zgoła inaczej – uciekając w zaprzeczenie wiary, w odmowę nadziei, w pozorną akceptację nieuchronnego. To rozdziela ich, oddala od siebie, sprawia, że nie potrafią wytrzymać własnej, wzajemnej obecności, więc staje się przyczółkiem do rozpadu relacji, których najtrwalszym spoiwem była właśnie miłość do Emme.
Jednak, kiedy Tim przypadkiem wplątuje się w kryminalną historię związaną z małżeńską zdradą żony pewnego bogatego Niemca, pojawia się przy okazji także trop mogący zbliżyć go do prawdy o zaginionej córce…
Sama sprawa okazuje się większą, bardziej mroczną i niebezpieczniejszą, niż Tim śmie na początku zakładać. Problemy mnożą się co krok, lokalna policja i władze zdają się wiedzieć o wiele więcej, niż mówią, a soczewka podejrzeń skupia się na Blancku coraz bardziej, przez co zmuszony on jest do ucieczki i ukrywania się. Jednak obsesyjne pragnienie wyjaśnienia sprawy, która ma szansę zbliżyć go do zaginionej – wciąż dla niego zaginionej, nie martwej – córki, pcha go do przodu, nie pozwalając odpuścić, zrezygnować, poddać się. I finalnie wiedzie do brutalnej konfrontacji.
Sama historia, jak wspomniałem na początku, nie jest ani przesadnie odkrywcza, ani oryginalna. Korupcja, wielkie pieniądze, układy, wpływy… Motyw stary jak opowieść sensacyjna, także i tutaj daje o sobie znać i tak naprawdę nie ma znaczenia nazwisko winowajcy na końcu – skoro dobrany jest on wg klasycznego kryminalnego klucza. Jednak siłą powieści jest coś zupełnie innego – doskonały rys postaci. Ukazanie bohaterów, którzy tracą, co mają najcenniejszego. Rodziców, którzy stają przed świadomością utraty jedynego dziecka. Tragedia niepojęta, na którą nakłada się – oprócz brzemienia samej straty – dodatkowo ciężar niewiadomej. O tym, co się tak naprawdę stało. O tym, czy rzeczywiście już dopuszczalne moralnie jest poddać się i przestać szukać. Pośrednio wydać zgodę na jej śmierć. Na nieodwracalność.
Kallentoft, jak zwykle w swoich powieściach, doskonale portretuje swoich bohaterów, sprawiając, że przeżywamy ich tragedię wraz z nimi. Konstrukcja powieści, pisanej bardzo osobistym, emocjonalnym językiem, sprawia, że ból Tima i Rebecki poniekąd staje się naszym. Współdzielimy go, przez jego sugestywną prezencję. I nie potrafimy oderwać się od lektury, mimo, że szybko zaczynamy przeczuwać zakończenie, spodziewać się go, wręcz go wyczekiwać.
Rozpad małżeńskiej relacji zdaje się autentyczny i na wskroś racjonalny, w obliczu natłoku emocji, jakie towarzyszą Blanckom. Jednocześnie autor ukazuje to w sposób doskonale bezstronny. Mówi ustami i jednego i drugiego z bohaterów, nie zrzucając brzemienia winy na żadne z nich, nie obarczając żadnego całościową odpowiedzialnością za klęskę relacji. Dla obydwojga, wybrany sposób radzenia sobie z żałobą, z rozpaczą jest próbą przechorowania. Przetrwania. Tego, czego przecież, w racjonalnej ocenie, przetrwać się nie da.
Dodatkowo bohaterem, nie tylko samym tłem, jest Majorka. Miejsce odzierane z blichtru, z otoczki radosnej, sielankowej imprezowni. Miejsce zepsute, przeżarte przez narkotykowe biznesy, układy, korupcje. Żerujące na turystach, którzy wierzą, że odwiedzają imprezowy raj. A to tak naprawdę fasada, pusta wydmuszka, napompowana do granic i kryjąca pod wierzchnią, błyszczącą, kolorową warstwą pokłady zgnilizny. Majorka w powieści nie jest miejscem, jakie chcielibyśmy odwiedzić. To strefa obca, nieprzyjazna, żerująca na tych, którzy szukają tu beztroski i nieskrępowanej radości. A znajdują co najwyżej jej ułudę, zafałszowaną alkoholem i narkotykami.
W takim świecie funkcjonuje Tim Blanc, a my towarzyszymy mu krok po kroku od przypadkowego detalu ze zdjęcia, którego uczepia się, jak ostatniego okruchu nadziei, a który poprowadzi go na skraj zatracenia.
Emocjonalne obrazowanie postaci, ich odczuć, przeżyć, ich nieudolnych prób trwania na przekór tragedii, jaka ich spotkała to z jednej strony główna oś powieści, a z drugiej jej cała siła napędowa. Tu już tak naprawdę nie zależy nam na rozwiązaniu zagadki, ale bardziej na tym, by Tim odnalazł spokój. By Rebecka odnalazła ukojenie. By razem przetrwali konfrontację z koszmarem, jaki zgotował im los.
„Patrz, jak spadam” to nie kryminał sensu stricte. To mieszanka powieści sensacyjnej z obyczajowym dramatem. Z akcentem na to drugie, co zresztą stanowi w powieści największą zaletę. Mimo niedookreślenia gatunkowego to książka znakomita, świetnie napisana, nie pozwalająca oderwać się od pierwszej do ostatniej strony. I tak naprawdę – jak wspomniałem – nie rzecz w tym, kto jest mordercą. Rzecz w tym, czy rodzic kiedykolwiek zdoła pogodzić się z grozą przymusu pochowania własnego dziecka? A Kallentoft nie daje nijak jednoznacznej odpowiedzi.
Patrz, jak spadam
Nasza ocena: - 90%
90%
Mons Kallentoft. Dom Wydawniczy Rebis 2021