Po dwóch i pół roku od wydania pierwszego tomu serii wreszcie dostajemy jej finał. Tytułową postacią ostatniej odsłony “RIP” jest, wydawałoby się, jej najbardziej przewidywalny bohater. Czy rzeczywiście aż tak przewidywalny?
Eugene – furiat, rasista, zadymiarz, w końcu również morderca. To jego na deser (czy może raczej, na ostatnią wieczerzę) zostawili w swej historii twórcy “RIP”. To postać owszem, na swój sposób charakterystyczna, ale nie tak intrygująca bądź tajemnicza jak choćby Fanette z poprzedniej części czy specyficzny Albert. Najbliżej Eugene ma chyba do bohatera pierwszego tomu – jest równie odstręczający, choć rzecz jasna wyjątkowo temperamentny w przeciwieństwie do zamkniętego w sobie Derricka. Nie zmienia to faktu, że podczas lektury nie budzi sympatii i po prostu źle mu życzymy. To też świadczy o tym, w jak sugestywny, wpływający na czytelnicze emocje sposób twórcy skonstruowali postaci w swej serii.
Końcówka powinna przynieść nam odpowiedzi na różne fabularne pytania. Jedno z nich zadali nawet sami twórcy w poprzednim tomie, w ich swoistym posłowiu – co z tym cholernym pierścionkiem? W epilogu dostajemy całkiem logiczne zwieńczenie tego wątku, jakby tówrcy chcieli wpuści do swej mrocznej i dołującej opowieści odrobinę nadziei. Bardziej jednak ciekawiło podczas lektury kolejnych tomów co innego – sieć kryminalno-policyjnych powiązań, które mocno wpłynęły na życie wszystkich bohaterów serii. Dostajemy dopełnienie tego wątku, który jednak nie jest już żadną niespodzianką, tylko właśnie podsumowaniem pewnej reguły, która była przestrzegana podczas tworzenia fabuły “RIP”. Zostajemy bowiem pod koniec historii o Eugenie z pytaniem, w jakim stopniu i od kiedy jesteśmy w stanie sami kształtować swój los, czy jednak bardziej kierują nim siły zewnętrzne?
W kazdej historii z RIP dostawaliśmy spora dawke retrospekcji – w niektórych przypadkach autorzy cofali się o wiele lat, by dobrze oddać nie tylko charakter bohatera, ale by opisać, co go kształtowało. Tak jest właśnie w przypadku Eugene’a. Tutaj nie pobyt w więzieniu, nawet nie zaskakująca praca jako didżeja zbudowały jego pełniejszy portret, ale przede wszystkim krótkie wstawki dotyczące jego dzieciństwa. Po tym, jak traktowali go w dzieciństwie bliscy nie ma się co dziwić, że od początku nie miał on szans na godne życie. Dławienie w sobie frustracji skutkowało agresją i takiego go znaliśmy od początku “RIP”. Czy mogło być inaczej w innych, korzystniejszych warunkach? Na przykład w momencie, gdyby rodzice bohatera uwierzyli w zapewnienia jednego z nauczycieli o jego wrodzonym, sportowym talencie?
Czy zatem “RIP” jest zakamuflowaną opowieścią o tym, co by było gdyby? W pewnym sensie tak, choć bardziej przeważa w całej serii optyka przywołanych wyżej sił zewnętrznych. Eugene i reszta bohaterów z poprzednich tomów są postawieni w konkretnej sytuacji, zatrudnieni w tej, a nie innej firmie i różne decyzje innych postaci mają niebagatelny wpływ na fakt, że cała szóstka kończy zgodnie z tytułem. A co jeszcze ciekawsze, nierzadko ktoś z owej szóstki staje się siłą zewnętrzną dla innych postaci z tejże grupy. Tak jak w pierwszym tomie Derrick swoim postępkiem staje się siłą zewnętrzną dla całej reszty, czy tak jak Eugene dla Ahmeda. Z tego łańcucha współzależności nie ma ucieczki i dlatego wszystko musi się skończyć w ten sam sposób, także dla bohatera ostatniego tomu. I na koniec nie pomoże nawet fakt, że Eugene sam przytłoczony eskalacją wydarzeń, zda się na ludzki odruch. Tak jakby od początku był, jak pozostali bohaterowie, spisany na straty.
RIP, tom 6. Eugene: Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy
Nasza ocena: - 70%
70%
Scenariusz: Julien Monier. Rysunki: Gaet's. Tłumaczenie: Jakub Syty. Non Stop Comics 2024