Robert McCammon to jeden z moich ulubionych pisarzy, więc każdą nową publikację spod jego pióra, jaka pojawia się na rodzimym rynku witam z radością. Zwłaszcza, że kiedy za wydanie bierze się Wydawnictwo Vesper, to otrzymujemy dopieszczoną edytorsko, prawdziwie bibliofilską pozycję. Ale nie oceniajmy książki po (świetnej, skądinąd) okładce i zajrzyjmy do środka. A tam kryje się okraszony szczyptą fantastyki thriller, ale jednocześnie gorzki portret Ameryki, a zwłaszcza Południa, w dobie amerykańskiego Wielkiego Kryzysu.
Wielki Kryzys naznaczył historię Ameryki niezbywalnym piętnem i nadal jest bolesnym doświadczeniem historycznym. Chyba jednym z najdotkliwszych w burzliwych dziejach Stanów Zjednoczonych, bowiem uderzającym w miękkie, ekonomiczne podbrzusze społeczeństwa z równą bezwzględnością, nie zważając na rasę, kolor skóry, pochodzenie etniczne czy społeczną pozycję. Wielki Kryzys oczywiście dotykał różnych ludzi w różnym stopniu, jednak to w tamtym okresie najmocniej odczuwalne było marginalizowanie znaczenia, czy jesteś mieszkańcem prowincji, czy mieszczuchem z metropolii – każdego dotknąć mógł głód, skrajne ubóstwo i tragizm gospodarczej zapaści, która odzierała amerykański sen z całej dotychczasowej ułudy nieograniczonych możliwości. Trudne czasy sprzyjają desperacji, a desperacja rodzi pomysły skrajne, a często i naganne i potworne. Nie powinno więc dziwić, że rosła w USA przestępczość, a sposoby na zdobycie pieniędzy – kiedy szanse na uczciwe ich zarobienie kurczyły się w zastraszającym tempie – przybierały coraz bardziej makabryczne formy. Zaczynając od wszelakiej maści oszustw, od plagi naciągaczy i kombinatorów, poprzez namnożenie się bezpardonowych przestępców napadających na banki (jak romantyzowani przez popkulturę, ale i wspominani w samej powieści Bonnie i Clyde, czy John Dillinger), po bezwzględnych porywaczy dzieci – jak słynna sprawa potomstwa Lindberghów.
Z takim właśnie przypadkiem, jak ostatnia wspomniana sprawa mamy do czynienia w „Słuchaczu”. Para niepospolitych cwaniaków – John „Bielutki” Partlow i Ginger La France – którzy spotykają się przypadkiem, by podjąć zaskakującą współpracę, decyduje się na „szwindel życia”, czyli porwanie dla okupu małoletnich dzieci lokalnego przemysłowca. Okup, jak na owe czasy gigantyczny, ma im zapewnić dostatnie życie w Meksyku i uwolnić od wszelkich trosk, tym bardziej ekonomicznych. Zdolni są – dla realizacji owego marzenia – do czynów skrajnych, często haniebnych, a ich bezwzględność może zaszokować. Zwłaszcza w przypadku Ginger, której kreacja oscyluje pomiędzy mroczną, ale ponętną femme fatale, potrafiącą wykorzystać swój sex appeal dla owijania sobie mężczyzn wokół palca, do bezwzględnej i wyzutej z uczuć zbrodniarki, dla której morderstwo jest tylko jednym, wygodnym sposobem na osiągnięcie celu.
Bielutki zdaje się wykazywać może nie tyle realne wyrzuty sumienia, ale mniejsza bezwzględność. Nie jest tak zapamiętały w kroczeniu po trupach do celu, choć urażone ego potrafi pchnąć go do czynów haniebnych. Miewa jednak chwile wątpliwości, zawahania, czy nawet rezygnacji. Jednocześnie zaskoczy rozmach przygotowanego przez tę demoniczną parę planu i konsekwencja w dążeniu do jego realizacji. Zdolni są oni posunąć się do wszystkiego, zwłaszcza, ze szybko przekraczają tę cienką granicę, sprzed której byłby jeszcze możliwy bezpieczny powrót.
Tym większy pech dla Curtisa Mayhew, czarnoskórego tragarza pracującego na lokalnym dworcu kolejowym. Curtis ma bowiem niezwykły dar i słyszy to, czego inni nie słyszą. I pewnego dnia usłyszy błagalne wołanie o pomoc…
To w dużej mierze historia sensacyjna, choć zawierająca w sobie drobne elementy nadprzyrodzone – jak właśnie telepatyczny dar Curtisa. Dar, który nieco upodabnia samą postać Mayhew do bohaterów z powieści Stephena Kinga. To trochę dobroduszny i nieco nieporadny John Coffey z „Zielonej mili”, a trochę także „słyszący głosy” Dick Hallorann z „Lśnienia” i jego kontynuacji –„Doktor Sen”. Trudno powiedzieć na pewno, czy owe postacie były dla McCammona bezpośrednią inspiracją, ale z pewnością posiadają punkty styczne.
Ale to, co kluczowe dla samej postaci Curtisa, jak i całej fabuły „Słuchacza” to bardzo solidne osadzenie historii i bohaterów w realiach społecznych tamtego okresu. Nie pierwszy raz McCammon sięga po problem rasizmu i dyskryminacji czarnoskórych w swojej twórczości, choć trzeba zauważyć, że w „Słuchaczu” zdaje się on wybrzmiewać najmocniej. Ukazanie go w kontekście czasów i miejsca, w którym manifestował się bodaj najsilniej (na Amerykańskim Południu) to słuszny zabieg, dający autorowi szerokie możliwości, z których ten w pełni korzysta. Poszczególne sceny z początkowych rozdziałów z Curtisem dobrze portretują nie tylko jego naiwność względem lokalnej społeczności, ale także samą społeczność sytuuje w kontekście czasów i wyznawanych poglądów. To różnoraki rasizm, o zróżnicowanym natężeniu. Czasami to otwarta, brutalna przemoc, czasem tylko artykułowana otwarcie pogarda, a czasem nawet nie do końca uświadamiana, zakodowana w sposobie myślenia ignorancja, stawiająca człowieka o odmiennym kolorze skóry poniżej w społecznej hierarchii.
I ta ostatnia postawa chyba – mimo wszystko – przeraża najbardziej, bo nie jest nawet otwartą nienawiścią, z jaką można walczyć, jakiej można się przeciwstawiać w sposób bezpośredni. Ona nacechowana jest niezrozumieniem, zakorzenieniem w mentalności, sposobem widzenia świata w sposób skrzywiony, który jednak brana jest za zupełnie naturalny. Bowiem taki i tylko taki świat jest wokół, takie myślenie zostało wpojone dzieciom, więc jakie inne rezonować ma w nich, kiedy dojrzewają?
Nawet przemysłowiec Jack Ludenmere, choć nie jest otwarcie rasistowski w poglądach, miejscami przejawia typowo „południowe” myślenie tamtych czasów, dla których czarnoskóry z gruntu jest podejrzany, a w drugą stronę, biały o twarzy anioła i gładkiej gadce z gruntu zaskarbia sobie zaufanie. Ludenmere zachowuje się inaczej, niż typowy, zamożny przedstawiciel ówczesnego establishmentu Południa, mimo posiadanej fortuny i ważkiej funkcji w społecznej hierarchii, jednak i on przesiąknięty jest pewną maniera okazywaną względem czarnoskórego Curtisa, wynikłą właśnie z tego, o czym wspomniałem – funkcjonowania w mentalności Południa, w którą rasizm, w takiej czy innej formie, był niejako wpisany.
Trudno traktować „Słuchacza” jako w pełni planowany, antyrasistowski manifest, ale niewątpliwie to ważny głos w surowej ocenie amerykańskiego Południa i systemowej oraz społecznej, mentalnej dyskryminacji, jaka miała tam miejsce przez dekady. A w pewnym stopniu, zapewne nadal ma. McCammon to doskonały obserwator, ale i świetny gawędziarz, który potrafi wplatać w swoją wartką opowieść – w tym przypadku stricte sensacyjną – kwestie ważne do poruszenia i zaakcentowania. Nie konstruuje jednak jednoznacznych społecznych memoriałów, ale snuje historię, bardzo skrzętnie zaimplementowaną w realia czasów.
Jedynym zarzutem, jakiego mógłbym się doszukać względem „Słuchacza” są wspomniane, nasuwające się skojarzenia z Kingiem. Te postaciowe zapożyczenia nie są jednak nadmierne, bo finalnie McCammon podąża zupełnie inną ścieżką, jednak to dość charakterystyczne – kreowanie czarnoskórego jako jednostkę o nadnaturalnych zdolnościach, bardziej wrażliwą, empatyczniejszą, silniej „uduchowioną”, z czym właśnie u Kinga często się spotykamy.
Jeśli chodzi o literacką sprawność, to językowo McCammon nie ma sobie równych.
Już pierwsze zdania powieści wbijają w fotel, bo autor „Słuchacza” to pisarz, który niezwykle waży słowa, ale i z niesamowitą wręcz pieczołowitością z nich korzysta. Jest w słowach oszczędny, brak mu maniery skłonnego do nadmiernego wodolejstwa Kinga. Jego pisanie jest bardziej zwarte, a każdy element okazuje się mieć swoje miejsce i znaczenie dla fabularnej konstrukcji. McCammon nie buduje wielopokoleniowych portretów dla każdego bohatera, jednocześnie potrafiąc w bardzo precyzyjny sposób go ukazać i scharakteryzować. Pisze tylko to, co konieczne, co przydaje piorunującej siły wyrazu jego warsztatowi. A „Słuchacz” tylko to potwierdza.
To nie jest powieść przesadnie długa (jak na McCammona). Obejmuje „ledwie” niecałe 370 stron – co przy pokaźnych tomiszczach, jak „Magiczne lata”, czy dwutomowy „Łabędzi śpiew” zdaje się być doprawdy skromną publikacją. Jednak to książka przebogata w treść. Nie tylko w wartką akcję, utrzymaną głównie w konwencji thrillera, ale i w zgrabnie zaimplementowany wątek nadnaturalny, co czyni z „Słuchacza” formę fantastyki historycznej. To dodatkowo wspaniały – choć gorzki – portret Ameryki okresu Wielkiego Kryzysu. Może nie całej, może jej części, skromnego, południowego wycinka. Jednak tego wycinka od zawsze kipiącego emocjami, buzującego przeciwieństwami, stanowiącego swoisty kulturowy tygiel, wiecznie buzujący na pograniczu wybuchu. I to jest największa wartość prozy McCammona – to historyczne portretowanie świata, jakiego już nie ma. Portretowanie uważne, pełne szczegółów, ale i ubrane w dobrze skrojony garnitur akcji. Nic, tylko czytać.
Słuchacz
Nasza ocena: - 85%
85%
Robert McCammon. Tłumaczenie: Adam Robert Winnicki Wydawnictwo Vesper 2023